Sport

Zmartwychwstanie

Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado

Wyjściowy skład reprezentacji na Chorwację bez RL9. Fot. Paweł Andrachiewicz/PressFocus

Dawno nie było meczu, w którym miałoby miejsce tyle zwrotów akcji, tyle zmian nastrojów, tyle wymian ciosów. Reprezentacja Polski – bez względu na wynik – dostarczyła nam tym razem mnóstwa pozytywnych emocji. Nie tylko przeciągłych jęków po niewykorzystanych sytuacjach czy burknięć po traconych bramkach, ale i ryków triumfu, kiedy nasza drużyna nieoczekiwanie wróciła do gry.

Trener Michał Probierz wyszedł z założenia, że trzeba coś zmienić, trzeba szukać nowych rozwiązań. W porównaniu z ostatnim spotkaniem zdecydował się na pięć zmian w wyjściowym składzie. Dużo! Aż niebiosa przycichły i lasy zaszumiały: w pierwszej jedenastce reprezentacji Polski zabrakło Roberta Lewandowskiego... Rety?! Jak to?! Da się tak?!

Cóż; muszę zgodzić się z opinią, że nie ma lepszego momentu, żeby próbować w kontekście reprezentacji czegoś zupełnie nowego. Meczów towarzyskich już właściwie nie ma. A chodzi przecież o to, żeby reprezentanci Polski nie czuli się osieroceni, gdy Lewandowski nie wychodzi na plac wraz z nimi. Chodzi o to, żeby nie myśleli od razu po przekroczeniu połówki, gdzie jest „Lewy”, bo trzeba podać mu piłkę? Chodzi zwyczajnie o to, żeby kadrowicze bardziej samodzielnie myśleli, nie denerwowali się, że RL9 może ich opieprzyć, bo nie zauważyli go w którejś z dogodnych sytuacji. Trzeba im więc „Lewego”... dozować.

Przykro stwierdzić, ale przy okazji można dostrzec przygnębiający paradoks! Paradoks, bo mimo oczywistego założenia o przydatności Lewandowskiego – które z roku na rok niestety coraz bardziej przepoczwarzało się wręcz w uzależnienie – tak naprawdę żadnemu z ostatnich dziesięciu (sic!) selekcjonerów nie udało się w pełni wykorzystać jego możliwości i talentu na reprezentacyjnej niwie! Ileż to już razy po nieudanych meczach reprezentacji słyszałem nazajutrz, że Lewandowskiemu się nie chce, że nie gra tak, jak w klubie, bo mu mniej płacą itp., itd., ble, ble, ble...

Wróćmy jednak do meczu, bo wiele się działo. Bardzo wiele! Świetny początek, a potem zatrważająca zapaść: z 1:0 na 1:3 w siedem minut. Siedem minut grozy! Wiedzieliśmy piękne akcje Chorwatów, nie było w ich trakcie właściwie co zbierać...

Reprezentacja Polski bez naszego najsłynniejszego piłkarza bardzo długo była jak piłka bez łatek, słupki bez poprzeczki, Pustynia Błędowska bez piachu. Na pustyni nie było właściwie żadnych pomysłów. Chorwaci grali swobodnie. Czy dlatego, że nie musieli zaprzątać sobie głów Lewandowskim, że bardziej ochoczo gnali dzięki temu do przodu?

A potem nagle wszystko się zmieniło. Nie wiadomo właściwie dlaczego. Jeszcze przed przerwą kontaktowy gol Polaków – piękny, a zaraz po wyrównujący, jeszcze piękniejszy. Zmartwychwstałe emocje nagle się rozszalały. Na boisko wszedł w końcu Lewandowski i... dołożył do pieca. Po ostrym faulu na nim kartkę zobaczył chorwacki bramkarz, Dominik Livaković. Rzadko zdarza się, że w trakcie tego samego meczu raz jedna, raz druga drużyna nie wiedziała właściwie, co się dzieje. A przecież w tym meczu tak było.

Zabrakło jedynie happy endu, czyli zwycięstwa, choć wielu z was ze mną się nie zgodzi! Uznacie wywalczenie remisu przy wcześniejszej dwubramkowej stracie właśnie za szczęśliwy koniec.

No dobra... Macie rację.