Zimny wychów cieląt - po norwesku
Andrzej Grygierczyk
Z pewnym zatem zdumieniem przyjmujemy informację, że norwescy skoczkowie narciarscy muszą się mierzyć z dotkliwą biedą. Jak napisał korespondent PAP ze Skandynawii Zbigniew Kuczyński, zostali oni zmuszeni do totalnych oszczędności na... wszystkim: podróżach, środkach transportu, zakwaterowaniu, odżywianiu. Przejawia się to jakoby w tym, że nie latają samolotami, zamiast sushi jedzą owsiankę, zamiast w hotelach nocują na kwaterach prywatnych, również będących własnością samych skoczków.
To wszystko jest następstwem sytuacji finansowej norweskiej federacji, braku sponsorów i zadłużenia sięgającego 650 tysięcy euro. Nie dość tego: w lipcu norweska federacja narciarska podjęła decyzję, że każdy członek kadry A zamiast otrzymywać stypendium musi wpłacić tzw. udział własny wynoszący równowartość 4400 euro na sezon.
I to tyle tytułem przypomnienia (uświadomienia sobie) sytuacji norweskich zawodników w dniu rozpoczęcia rywalizacji o Puchar Świata w skokach. W tych okolicznościach w Norwegii - i oczywiście nie tylko w niej - zadają sobie pytanie, jak to wszystko przełoży się na wyniki sportowe, czy będzie się to wiązać z kompletną katastrofą, objawiającą się zresztą nie tylko samymi wynikami, ale i innymi zdarzeniami, na przykład brakiem możliwości... dotarcia na zawody. Niechby do Wisły (w grudniu) albo do Zakopanego (w styczniu).
Wyobraźmy sobie teraz, że w takiej sytuacji mogliby się znaleźć polscy skoczkowie. Że Stoch, Kubacki, Żyła i wszyscy pozostali z kadry A na dzień dobry muszą dopłacić ok. 20 tysięcy złotych, żeby jakoś tam do kupy poskładać przygotowania i starty w konkursach PŚ. No, akurat wymienieni do biednych nie należą. Ale można sobie wyobrazić stan ducha i kieszeni na przykład Pawła Wąska, który na skokach - w przeciwieństwie do starszych kolegów - jeszcze się nie dorobił, więc mógłby dokładać do nich co najwyżej z pożyczki-chwilówki; chyba że normalny bank zweryfikuje pozytywnie jego obecny finansowy status i takież perspektywy.
Ale co tam polscy skoczkowie, którzy - cokolwiek by mówić - są narodowymi pieszczochami i ludziska sobie od ust odejmą, byleby im ptasiego mleczka nie zabrakło. Choć kto tam wie, co to będzie , jeśli w rozpoczynającym się dzisiaj sezonie zimowym podadzą tyły.Tak jak w poprzednim.
Weźmy natomiast na tapet domniemanych przedstawicieli innych polskich dyscyplin, których dotyka taki problem, jak norweskich skoczków. Czy by przetrwali w sporcie? Czy mieliby z czego dokładać, na przykład po 20 tys. zł za sezon? Czy by mentalnie to wytrzymali? Jednostki pewnie tak - a mogłaby o tym zaświadczyć na przykład kajakarka Klaudia Zwolińska, srebrna medalistka z Paryża, która jeszcze przed rokiem z okładem mówiła, że może swoją karierę... skończy pod mostem. Bo tyle ma (miała) z uprawiania sportu. Tyle że jej sytuacja się zmieniła. Kasa za medal olimpijski, państwowe stypendium, w przyszłości olimpijska emerytura...
Niezależnie od tego przypadku wiele wskazuje na to, że polski sportowiec - przynajmniej po osiągnięciu liczącego się poziomu - ma się lepiej niż sportowiec norweski, który nawet po zdobyciu medalu olimpijskiego nie ma co liczyć na państwowe nagrody. Coś dostanie, o ile sponsor zdecyduje się na finansowy wysiłek. Taką samą zasadę stosują zresztą w Szwecji. I jeszcze w Nowej Zelandii. A już tzw. olimpijska emerytura w tych krajach to w ogóle abstrakcja.
Jakkolwiek spojrzeć - kraje to dużo bogatsze niźli Polska. Czy bardziej racjonalne, chociażby w odniesieniu do sposobu traktowania sportowców, kojarzącego się bardziej z zimnym chowem cieląt? Odpowiedzmy w ten sposób: Norwegia w klasyfikacji medalowej igrzysk w Paryżu uplasowała się na 18. miejscu, my na 42. (choć medali zdobyliśmy więcej). Jeśli chodzi o klasyfikację ostatnich zimowych IO (Pekin'22) Norwegia była pierwsza z 37 medalami, my 27. - z jednym brązowym. I to by było na tyle.