Sport

Ze mną nie ma kolesiostwa

Druga część rozmowy z Tomaszem Foszmańczykiem, dyrektorem sportowym Ruchu Chorzów

Teraz „Fosę” częściej można spotkać w schludnie wyprasowanej koszuli niż w dresie. Fot. Marcin Bulanda/Press Focus

Latem trzeba było zrobić duży przegląd szafy, żeby zamienić dresy na koszule i marynarki?

– Zawsze lubiłem chodzić w dresach i teraz mi się to zdarza co najwyżej w weekendy, gdy nie ma meczu (śmiech). Faktycznie, trzeba było przewietrzyć szafę.

To proszę zdradzić, jakie były kulisy zatrudnienia pana jako dyrektora sportowego?

– Trudno powiedzieć, kiedy została podjęta jednoznaczna decyzja. Jakoś pod koniec rundy – myślę, że 5-6 kolejek przed końcem – miałem rozmowę z prezesem Sewerynem Siemianowskim i ówczesnym wiceprezesem Marcinem Stokłosą. Zakomunikowałem im, że zamierzam zakończyć karierę. Jak to zorganizować i co później – mieliśmy się zastanawiać potem. Chciałem, żeby wiedzieli, że zbieram się ku tej decyzji. Potem spotkałem się także z trenerem Januszem Niedźwiedziem. Długo rozmawialiśmy o mojej przyszłości. Zaproponował mi, żebym przedłużył kontrakt na jeszcze jeden rok. Chciał, żebym został w szatni, mając świadomość, jak dużo zmian czeka zespół i pomógł mu w jego budowie. Ja jednak czułem, że to dobry moment, żeby skończyć. Żeby chłopcy zapamiętali mnie z jak najlepszej strony, jako człowieka, który codziennie ma w sobie pasję. Czułem, że w następnym roku może już tego brakować. Zakomunikowałem więc trenerowi, że chcę przejść „na drugą stronę”. W tamtym momencie jeszcze nie miałem pewności, co będę robił. Gdy skończyliśmy ostatni mecz, gdy było wiadomo, że Marcin Stokłosa i Marek Godziński (pełnomocnik zarządu – red.) odejdą z klubu, prezes Siemianowski spytał mnie, czy chciałbym objąć funkcję dyrektora sportowego, której wcześniej w Ruchu nie było. Uważał, że będę się do tego nadawał. Oczywiście musiałem się nad tym mocno zastanowić, porozmawiać z najbliższymi. Podjęliśmy decyzję, że w tym momencie to będzie dla mnie najlepsze stanowisko.

Jakie widzi pan u siebie argumenty przemawiające za pełnieniem funkcji dyrektora sportowego?

– Na pewno zrozumienie drugiej strony. Wielu piłkarzy udało się namówić po rozmowach i wielokrotnie nie były to łatwe tematy. Znam realia klubu i szatni. Łatwo jest mi przekonywać chłopaków. Nieraz usłyszałem, że moim plusem jest to, że dokładnie wiem, o czym mówię, a nie muszę nikomu ściemniać czy wymyślać historyjek. Mówię, jak jest i jak to wygląda od strony szatni, kibiców, drużyny, boiska, przygotowania do meczu. To dla zawodnika najważniejsze. Oczywiście o czymś innym rozmawia się z agentami, ale namówienie piłkarza jest kluczowe przy omawianiu przenosin do Ruchu.

Jak rozumiem, kontakty zbudowane w trakcie długiej kariery i gry w wielu klubach pomagają.

– Nie odczuwam trudności w rozmowach z ludźmi w innych klubach. Od dyrektorów, którzy mają większe doświadczenie, od początku czułem duże wsparcie. Zapewniali, że jeśli czegoś potrzebuję, mam dzwonić, że cieszą się, że objąłem to stanowisko. Relacje z innymi klubami utrzymujemy na dobrym poziomie.

Wielokrotnie po meczach na Stadionie Śląskim widziałem pana, jak w klapkach spacerował do szatni gości na plotki. To też jakiś element budowania kontaktów?

– Jak każdy piłkarz, mam swoich kumpli i bliskich przyjaciół, którzy grają w innych zespołach. Zawsze staram się z nimi spotkać i porozmawiać. Myślę, że to jest ważne. Teraz to się szczególnie przekłada, gdy próbuję namówić jakiegoś piłkarza, a wiem, że gra z moim dobrym kolegą. Jest mi dużo łatwiej się do niego dostać. Myślę, że to, co się dzieje teraz w Ruchu i jacy ludzie tu pracują, to świadectwo, że jest tutaj okej i można nam zaufać.

Nie obawiał się pan, że brakuje panu doświadczenia, wiedzy teoretycznej, jakichś kursów do pełnienia funkcji dyrektora?

– Zaraz obok siebie mam prezesa Siemianowskiego, który rozumie wiele kwestii. Jest Adam Krawiec, nasz dyrektor finansowy i prokurent, który bardzo pomaga mi od tej finansowej strony. Kuba Komander jest szefem skautingu i pomaga mi od technicznej strony realiów skautingowych. Mamy też ludzi, którzy zajmują się umowami. Z każdej strony mam wsparcie. Wiadomo, że teraz prawie wszystkie te rzeczy mogę już robić sam, ale na samym początku potrzebowałem pomocy.

Planuje pan jakieś kursy w tym kierunku?

– Tak, planuję pójść na kurs dyrektora sportowego w PZPN-ie, o ile takowy ruszy. To będzie bodajże trzecia edycja i zastanawiam się, czy odbędzie się na takiej samej zasadzie, jak ostatnio. Trzymam rękę na pulsie. Chociażby w przyszłym miesiącu jest kursokonferencja PZPN-u z prawa sportowego, co jest bardzo ważne. Każdą będę chciał zaliczyć i wyciągnąć z nich jak najwięcej.

Trudno było zmienić perspektywę z piłkarskiej na dyrektorską?

– Trudno nie, bo zawsze wiedziałem, że będę po drugiej stronie – czy jako trener, czy w innej roli. Myślę, że świadomość tego, co dzieje się na boisku, bardzo pomaga w oglądaniu chłopaków i rozumieniu tego, co czują, jak odbierają pewne rzeczy. Relacje w szatni i ze sztabem szkoleniowym są bardzo ważne. Moim plusem jako dyrektora jest to, że cały czas mam kontakt i z jedną, i z drugą stroną, dzięki czemu wspólnie możemy uskuteczniać najlepsze rozwiązania.

Piłkarze to teraz w pewnym sensie pana pracownicy, których może pan zwalniać i zatrudniać. Czy ustalenie nowej granicy z ludźmi, z którymi jeszcze niedawno piło się piwo po meczu, jest trudne?

– To nie jest łatwe, ale to nie jest też proces, którego nie da się przeprowadzić. Każdy ma świadomość tego, że jestem „po drugiej stronie”. Ja od razu zaznaczyłem, że nic się nie zmienia i nadal mają mi mówić po imieniu czy przezwisku. Zmieniła się jednak moja funkcja i jeśli rozmawiamy prywatnie, to są zupełnie normalne rozmowy. Jeśli jednak przychodzi do relacji piłkarz – dyrektor, to nie ma kolesiostwa. Najważniejsze jest dobro Ruchu i tym się kierujemy. Chłopcy w szatni mają tego świadomość, ja również.

Jedną z pierwszych rzeczy, jaką musiał pan zrobić, było przedłużenie kontraktu z Danielem Szczepanem. Jeszcze niedawno razem walczyliście o bonusy finansowe na boisku, a teraz ma pan wgląd w jego kontrakt, zarobki, premie i... trzeba trochę poprzeciągać linę z niedawnym kolegą z murawy. Było trudno?

– Przede wszystkim chciałem, żeby Daniel został z nami na dłużej. To był jeden z moich priorytetów. Po spadku z ekstraklasy miał roczny kontrakt i dużo propozycji, o których sam się potem dowiedziałem. Był bardzo rozchwytywany i dostawaliśmy od klubów bezpośrednie sygnały, zarówno z ekstraklasy, jak i z zespołów z najwyższych klas rozgrywkowych za granicą. Daniel nie narzekał na brak propozycji, ale wspólnie namówiliśmy go i przekonaliśmy do pójścia razem z nami. Chcieliśmy, aby został tu na lata, udało się, na pewno jest zadowolony i wyszło to z korzyścią i dla niego, i dla klubu.

Ruch ma jeden z najstarszych składów w I lidze. Piłkarze mają to do siebie, że szczyt formy osiągają zazwyczaj średnio ok. 27-30 lat, a potem ich dyspozycja idzie w dół. Nie obawiacie się, że z tak dużą liczbą doświadczonych piłkarzy wkrótce znowu trzeba będzie ich wymieniać i budować na nowo?

– Gdy się spotkaliśmy, na treningu było 12 seniorów. Na obóz pojechaliśmy praktycznie w tym samym składzie, z mnóstwem juniorów, i graliśmy z mistrzem Izraela. Trzeba było reagować. Jeśli chodzi o budowę drużyny, w perspektywie roku mamy plan, by zespół się wzmacniał. To nie będą rewolucje, tylko roszady i wiemy konkretnie, w jakim miejscu na boisku, jakie pozycje wymagają więcej zmian, a jakie mniej. Wiemy, że na przestrzeni kilku sezonów mamy komfort na pewnych pozycjach. Wiemy, w którym miejscu jesteśmy i wiemy, dokąd będziemy zmierzać.

Jaki transfer dopina Tomasz Foszmańczyk? Fot. Marta Badowska/PressFocus


Ruch ściągnął latem 14 piłkarzy. Ile w tych transferach było faktycznej ręki dyrektora sportowego?

– Nie będę tutaj dzielił na transfery, na które bardziej naciskał trener Niedźwiedź, a na które bardziej naciskałem ja czy inne osoby w klubie. Nie o to chodzi. Podjęliśmy decyzje, że do zespołu przychodzą tacy a nie inni piłkarze i każdy musi je po części wziąć na siebie i zaakceptować.

Zrealizowaliście wszystkie założenia transferowe?

– Jeden czy dwa tematy nie wypaliły przez sprawy ekonomiczne. Nie było nas stać na wykupienie niektórych piłkarzy, którzy pozwoliliby nam wypełnić luki na może dwóch pozycjach. Nie udały się one, udały się inne i jesteśmy zadowoleni. Trudno było nam walczyć o niektórych piłkarzy z zespołami z ekstraklasy. Wiadomo, że początek sezonu był różny, ale wierzę, że z każdym meczem będzie lepiej.

Jakich pozycji nie udało wam się wzmocnić zgodnie z planem? Mówiło się np. o lewonożnym środkowym obrońcy.

– Przyjęliśmy zasadę, że sprowadzony tylko i wyłącznie zawodników, którzy mogą być lepsi od tych, których mamy. Jeśli nie mieliśmy pewności, to wolimy poczekać na następne okienko i przygotować się do niego tak mocno, jakbyśmy chcieli, zamiast uzupełniać kadrę graczami, którzy niekoniecznie mogą wskoczyć do składu. Wiemy, gdzie jest potrzeba, drużyna też to czuje, ale wierzę, że bez transferów na ostatnią chwilę w obronie sobie poradzimy.

Jak to jest zwolnić trenera, pod którego skrzydłami niedawno się występowało i u którego było się kapitanem?

– To był bardzo trudny dzień i bardzo trudna rozmowa. Przekazałem tę informację, ale trener Niedźwiedź jest profesjonalistą. Przyjął to ze zrozumieniem. Oczywiście, miał swoje powody, by myśleć inaczej niż my na to patrzymy, ale obie strony się szanują. Rozmowa odbyła się w profesjonalnym tonie, tak jak to powinno wyglądać.

Większość transferów wykonaliście pod myśl trenera Niedźwiedzia. Okienko jeszcze się nie zamknęło, a tu już nowy szkoleniowiec i kolejne ruchy, tym razem pod myśl trenera Szulczka. Nie macie wrażenia, że zmarnowaliście sporą część lata?

– Latem podjęliśmy decyzję o pozostaniu trenera Niedźwiedzia, który mógł budować drużynę na swoich zasadach. Powiedziałbym, że ta szklanka jest do połowy pełna. Fajnie, że udało się wziąć trenera Szulczka nie po okienku, ale jeszcze w jego trakcie. Miał możliwość przeprowadzenia kilku transferów co do których był przekonany , że są potrzebne. Uważam, że nie ma co patrzeć na stracony czas, ale na to, że było go jeszcze tyle, że zdążyliśmy coś zrobić.

Byli jeszcze jacyś inni kandydaci do zatrudnienia oprócz Dawida Szulczka?

– Trener Szulczek był naszym numerem jeden, choć wiedzieliśmy, że nie tylko dla nas. Mieliśmy oczywiście w głowie inny pomysły, ale na szczęście szybko się dogadaliśmy.

Ruch słynie z lokalnej, górnośląskiej tożsamości. Kibice chcą, by drużyna była złożona z jak największej liczby regionalnych graczy, trochę jak – z zachowaniem odpowiednich proporcji – Athletic Bilbao. Można było już spotkać „marudzenie”, że w składzie jest ciut za dużo obcokrajowców. Czy takie podejście ogranicza wam w jakiś sposób budowanie składu?

– Też byśmy chcieli mieć samych chłopaków z regionu, ale to praktycznie niewykonalne. Wzięliśmy dość dużą – jak na nas – liczbę zawodników z zagranicy. Ważne było dla nas też to, aby w szatni byli chłopcy rozumiejący, gdzie są – stąd wzięcie Martina Konczkowskiego, przedłużenie kontraktów Szczepana, Macieja Sadloka czy Łukasza Monety. Patryk Sikora teraz ma co prawda kontuzję, ale też będziemy rozmawiać o jego przyszłości. Na koniec okienka wzięliśmy także Wojtka Łaskiego czy Kubę Myszora. To dla nas ważne ruchy, pozwalające zachować śląskość mimo napływu zagranicznych piłkarzy, którzy też muszą wiedzieć, gdzie trafiają. Zawodnicy w szatni gwarantują nam, że DNA zostanie zachowane. Mi też na tym mocno zależało.

Przedłużenie kontraktów z Monetą i Szczepanem to cele, które udało się zrealizować dyrektorowi Foszmańczykowi. Z lewej prezes Seweryn Siemianowski. Fot. Łukasz Laskowski/Press Focus


Nasz dwuczęściowy wywiad zaczynaliśmy od Foszmańczyka-bajtla, więc skończymy na Foszmańczyku-dorosłym. Z punktu widzenia rodzinnego, lepszy jest tata/mąż piłkarz czy tata/mąż dyrektor?

– Gdyby zapytać moją rodzinę, to na pewno piłkarz. Byłem dużo częściej w domu i miałem usystematyzowany plan. Wiedziałem, że rano wstaję, jadę na trening, wracam i jestem w domu – no chyba że był jeszcze drugi trening. Teraz pracy jest dużo więcej, szczególnie w trakcie okienka transferowego. Dodatkowo wykonuje się ją nie tylko w biurze w klubie, ale przynosi również do domu, cały czas wisi się na telefonie. Dla nich był to dużo większy szok niż dla mnie. Ja czuję, że się spełniam, realizuję w tej roli i sprawia mi to dużą satysfakcję. W domu muszą na mnie trochę poczekać, a żona z córką z pewnych czynności muszą mnie czasem odciążyć. Staram się, jak mogę, chociaż teraz czasu będzie dużo więcej, bo skończyło się okienko. No ale... szykujemy się już na kolejne.

Rozmawiał Piotr Tubacki



Sadlok się wytłumaczył

Czy gdyby Maciej Sadlok nie obejrzał w Legnicy dwóch żółtych kartek na przestrzeni kilkunastu sekund, Ruch przywiózłby na Górny Śląsk chociaż punkt? Tego się nie dowiemy, ale wobec zachowania kapitana „Niebieskich” pojawiło się wiele głosów krytyki. 35-latek w klubowych mediach wyjaśnił jednak tę sytuację ze swojej perspektywy: – Był rzut rożny. Stałem blisko Denisa Ventury, który uderzał piłkę głową i został zablokowany. Byłem pewny, że ten blok został wykonany ręką. Wiadomo, że w takiej sytuacji biegnę do sędziego: jako kapitan, który jako jedyna osoba może rozmawiać z arbitrem. Prosiłem, by sprawdził tę sytuację, bo byłem niemalże pewny, że rywal dostał w rękę. Sędzia odpowiedział, że nic nie ma i gramy dalej. Ja naciskałem, by jednak sprawdzić to na VAR-ze. Teraz ciężko w ogóle tę sytuację zweryfikować, bo nawet nie było żadnej powtórki, ale to już zostawmy. Sędzia podbiegł w moją stronę i z dalekiej odległości wyciągnął żółtą kartkę. Zrozumiałbym, gdybym użył jakichś mocnych, niecenzuralnych słów i obrażał, ale tego nie robiłem… Po prostu broniłem swojej drużyny, tylko i wyłącznie, tak jak na kapitana przystało – bo jako kapitan zawsze walczę dla dobra drużyny, nigdy nie miałem zatargów z sędziami, żyję z nimi jak najlepiej. Ta kartka była dla mnie niezrozumiała. Wiem, że nie powinienem tego robić: zareagowałem impulsywnie, zaklaskałem trzy razy w dłonie i bez rozmowy sędzia pokazał mi drugą żółtą kartkę. Niezależnie od tego, że w mojej opinii pierwsza kartka mi się nie należała, nie mogłem się tak zachować. To miało się nie wydarzyć. Jako kapitan muszę trzymać nerwy na wodzy nawet w takiej chwili – nawet mimo poczucia, że kilka decyzji było na naszą niekorzyść; przede wszystkim drugi gol, o którym nie wiadomo, czy padł, czy piłka przekroczyła linię. Frustracja trochę narastała, ale trzeba trzymać nerwy na wodzy, bo wszyscy popełniamy błędy. Nigdy wcześniej nie wyleciałem z boiska z czerwoną kartką za dyskusję. Jestem z tego bardzo niezadowolony. Biorę to na klatę, to dla mnie nauczka. Emocje trzeba kontrolować, nawet jeśli podczas meczu jest ich całe mnóstwo – wyjaśnił Sadlok. Dla doświadczonego obrońcy była to pierwsza czerwona kartka w I lidze (zagrał tam do tej pory 32 mecze). Znacznie więcej obejrzał w swoich 364 występach w ekstraklasie, bo aż 8 – 4 bezpośrednie, 4 za dwie żółte.

Opr. PTub