Sport

Z trawą trzeba się lubić

Rozmowa z Agnieszką Radwańską, wybitną polską tenisistką

Agnieszka Radwańska ma z Wimbledonem wiele świetnych wspomnień.

Rozmowa z Agnieszką Radwańską, wybitną polską tenisistką


Co sprawia, że Wimbledon jest wyjątkowy? Dla pani również był?

- Tak, bardzo. Myślę, że pierwszym powodem jest bogata historia tego turnieju. On się bardzo różni od innych zawodów, nie tylko trawiastą nawierzchnią. Zasady tu panujące są trochę inne. Do tego dochodzi wielka dbałość o tenisistów. Ciągle coś się tu zmienia, ale zawsze na lepsze.Trudno jest znaleźć jakieś niedociągnięcia, narzekać na coś. Nawet teraz, gdy dostaję zaproszenie na turniej legend, to się ogromnie cieszę, bo nikt się tu sam wprosić nie może.

W 2005 roku wygrała tu pani juniorską rywalizację...

- To tak naprawdę była moja pierwsza gra na trawie. Wcześniej nie miałam okazji. Nawet o odpowiednie buty musiałam walczyć, żeby je tutaj mieć. Wspomnienia mam niesamowite. Rok później dostałam „dziką kartę” i zaliczyłam seniorski debiut. Przegrałam dopiero w czwartej rundzie z Kim Clijsters. Na pewno zagramy tutaj przeciwko sobie w „legendach”.

Potem przyszedł 2012 rok i przegrany finał z Sereną Williams.

- Oczywiście wspominam to ciężko, aczkolwiek były lata, kiedy było jeszcze trudniej, jak te z przegranymi półfinałami (2013 i 2015 – red.). Ogólnie jednak był to turniej, na którym zawsze czułam się bardzo dobrze. Gra na trawie zawsze była dla mnie ogromną przyjemnością. Nawet teraz, po raptem dwóch minutach treningu, już wiem, o co chodzi.

Dla wielu zawodników przejście na trawę jest trudne. Na czym polega jej specyfika?

- Myślę, że trawa jest bardzo zero-jedynkowa. Albo się ją lubi, albo nie. Jest czas, aby grać i do innych nawierzchni się przyzwyczaić. Trawę trzeba rozumieć, z trawą trzeba współpracować. Faktycznie gra na niej jest inna. Trzeba swoją grę zmienić troszkę, aby trawa dawała nam przewagę, współdziałała z nami. Ja z tym nigdy nie miałam problemu. Trawa to była moja nawierzchnia. Miałam problem z inną nawierzchnią.

Mowa o kortach ziemnych, które są królestwem Igi Świątek...

- Tak, trawa była dla mnie ulgą po mączce. Zawsze żałowałam, że sezon na trawie jest taki krótki. Nie dało się nigdy dużo grać przed Wimbledonem, a po nim już nie było turniejów. Wystarczało mi pół treningu na trawie, żeby wiedzieć, że jestem na swoim miejscu.

Przejście z mączki na trawę to z trzytygodniowym odstępem rozgrywane na tych nawierzchniach Wielkie Szlemy - French Open i Wimbledon. W jaki sposób szybko wrócić do pełnej dyspozycji po długim występie w Paryżu?

- To jest bardzo ciężkie. Każdy turniej dwutygodniowy kosztuje mnóstwo energii, zdrowia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Tylko Serena Williams wygrała w jednym roku w Paryżu i w Londynie. Ale Serena to jest Serena i do niej nikogo innego nie da się porównywać. To jest strasznie trudne, aby tak szybko przygotować się fizycznie, ale również mentalnie na kolejne dwa tygodnie życia w pełnym skupieniu.

Z Londynem ma też pani mało przyjemne wspomnienie, czyli porażkę w pierwszym meczu igrzysk w 2012 roku, które również zaczęły się zaledwie trzy tygodnie po Wimbledonie, w którym grała pani w finale...

- Wtedy po Wimbledonie nie wróciłam do końca do siebie. Potrzebowałam więcej czasu. Zdawałam sobie sprawę, że na igrzyskach może być ciężko. Myślę, że trochę zabrakło mi szczęścia w pierwszym meczu. Potem pewnie byłoby coraz lepiej, choć do końca nie byłam zregenerowana. Dwa tygodnie Wimbledonu okazały się za dużym wysiłkiem - pierwszy w życiu wielkoszlemowy finał, w dodatku z Sereną. Wiadomo że wiele mnie to kosztowało. To wymagało dłuższej regeneracji niż dwa, trzy tygodnie.

W Londynie rozmawiał Wojciech Kruk-Pielesiak