Z drugiej strony - ANDRZEJ GRYGIERCZYK
Jak nie skończyć pod mostem
Szybko obliczono - już zresztą pisaliśmy o tym we wczorajszym wydaniu „Sportu” - że na przygotowania do igrzysk w Paryżu wydano z budżetu państwa ok. 471 mln zł. W ciągu trzech lat. Stosując „lekką technikę manipulacji”, można pisać, że każdy z medali zdobytych w Paryżu - bez różnicowania kolorów - kosztował nas, podatników, ok. 47 mln zł. Gdyby zastosować inną „lekką technikę manipulacji”, wyszłoby, że na każdego (215) z polskich uczestników igrzysk wydano w przybliżeniu 2 miliony 286 tysięcy. Licząc od igrzysk w Tokio, każdy dzień przygotowań, ze świętami, urlopami, L-4 itd., kosztował - pi razy drzwi - 471 tysięcy zł.
W sumie trudno powiedzieć, czy to drogo, czy tanio; i jak te liczby mają się do wydatków na przykład Węgrów, którzy w tabeli medalowej przeskoczyli nas o dwie długości, a przecież i kraj nieliczny, i inflacja, i w ogóle orbanowska smuta. Albo w porównaniu z Ukraińcami, którzy wrócą do domu z 12 medalami, w tym trzema złotymi? A czy trzeba dodawać, co się dzieje w Ukrainie?
Z pieniędzmi – jak to z pieniędzmi – każdy ma problem. Tak się składa, że śledząc materiały o naszej pierwszej medalistce w Paryżu, kajakarce Klaudii Zwolińskiej, natknąłem się na jej wypowiedź (dla Polsatu) po ubiegłorocznych Igrzyskach Europejskich w Polsce. Mówiła tak: - To nie jest najbardziej doceniana dyscyplina, a my, slalomiści, naprawdę mamy potencjał, zdobywamy medale. Liczymy się na igrzyskach olimpijskich i bardzo mnie boli, że tego się nie zauważa. Przygotowując się do zawodów w Polsce, musiałam sama wszystko opłacić, nie mam żadnego sponsora. […] Nie chciałabym, żeby ktoś odebrał to jako narzekanie (…) Chodzi o to, co będzie po karierze. Skończę pod mostem? Większość prywatnych pieniędzy przeznaczam na sport. Należy nam się szacunek i wsparcie.
Pani Klaudia już nie musi się o to martwić, chociażby dlatego, że srebrnym medalem w Paryżu zapracowała sobie na olimpijska emeryturę. Ale inni wciąż muszą myśleć o zabezpieczeniu, nie tylko przyszłości, lecz teraźniejszości. Zacytuję całkiem świeżą, wygłoszoną jeszcze w Paryżu, wypowiedź trenera zapaśników w stylu klasycznym, Włodzimierza Zawadzkiego, dla formalności tylko wspomnijmy, że to mistrz olimpijski z Atlanty: - Za moich czasów było tak, że mieliśmy etaty w zakładach pracy, stypendia. Dzisiaj tego nie ma, dlatego - choć mamy zdolną młodzież - tracimy ją, bo przecież musi z czegoś żyć. A jeśli ze sportu nie może, to musi dokonać innych wyborów życiowych.
A wiecie ile lat mają nasi reprezentanci w zapasach na igrzyska w Paryżu? Anhelina Łysak – 26 (ale ona nie w Polsce sportowo ukształtowana, a na Ukrainie), Arkadiusz Kułynycz – 32, Zbigniew Baranowski – 33, Robert Baran – 32. I tylko Wiktoria Chołuj młódka – liczy sobie 24 lata. No to gdzie ta młodzież, gdzie ci następcy gwiazd (choć liczących się zasadniczo tylko w kraju nad Wisłą)? I jak tu nie przyznać Zawadzkiemu racji?
Właściwie to jest jeszcze gorzej - jeśli nie ma dobrych zapaśników, to i nie ma dobrych trenerów, bo z jakich zasobów ich czerpać? Zza wschodniej granicy?
A co powiedziała kolarka Daria Pikulik (dla TVP Sport) wkrótce po zdobyciu srebrnego medalu? - W lutym musiałam sama zapłacić za swoje zgrupowanie. Do kwietnia nie mieliśmy nawet informacji odnośnie finansowania. Nie mieliśmy rowerów, nie mieliśmy nic. Kombinezony dostałyśmy dzień przed startem.
Ale czy identyczne - bądź podobne - nie są przyczyny upadku innych dyscyplin: dżudo, podnoszenia ciężarów, boksu; przy czym trudno uznać, że srebrny medal Julii Szeremety wielce coś w tej ocenie zmienia. Posypały się wojskowe i milicyjne (policyjne) kluby, posypała się stabilizacja. No ale czy tak różowo jest w pływaniu, szermierce, strzelectwie... Wymieniać można długo...
Można, a nawet trzeba, zastanowić się nad kompletnie inną strukturą wydatków w sporcie, bowiem pompowanie kasy poprzez związki sportowe jest dalece nieefektywne. Pompować ją trzeba w kluby, w trenerów, w ośrodki szkoleniowe, w młodzież (by nie musiała stawać pod ścianą i szukać innych, pozasportowych ścieżek), generalnie w pracę u podstaw, a nie w urzędników.
No to wracajmy do owych pieniędzy, które poszły na przygotowania do igrzysk. Powtórzmy, że trudno powiedzieć, czy było ich za dużo, czy za mało, czy w sam raz, ale też można przypuszczać, że każda ich ilość byłaby przejedzona. Trochę jak ze służbą zdrowia: pakuje się w nią nieskończenie dużo kasy, a i tak z perspektywy pacjenta niewiele się zmienia.
Tak czy owak można, a nawet trzeba, zastanowić się nad kompletnie inną strukturą wydatków w sporcie. Wszystko bowiem - a zwłaszcza medalowy dorobek w Paryżu - wskazuje na to, że pompowanie kasy poprzez związki sportowe jest dalece nieefektywne. Pompować ją trzeba w kluby, w ośrodki szkoleniowe, w trenerów, w pracę z młodzieżą (by nie szukała innych, pozasportowych życiowych ścieżek), generalnie w pracę u podstaw, a nie w urzędników. Jak to technicznie zrobić? A tym to już niech się martwi Ministerstwo Sportu, które i tak - w myśl słów premiera Donalda Tuska - będzie musiało się zabrać za związki i przyjrzeć się, jak one pracują, jak wydają pieniądze i jak realnie przekłada się to na wyniki polskich sportowców. Bo na razie się nie przekłada.
Całe szczęście, Klaudia Zwolińska już nie musi się martwić, że skończy pod mostem. No ale inni?