Z DRUGIEJ STRONY

Bogdan Nather

 

Lepsi w... teorii

 

W zasadzie powinienem ze stoickim spokojem czekać na wtorkowy występ biało-czerwonych w Cardiff, licząc na ich awans do finałów mistrzostw Europy. Oczywiście mam świadomość, że nie będzie to przysłowiowa bułka z masłem, ale z drugiej strony nie powinniśmy drżeć przed przeciwnikiem, który w rankingu UEFA - notowanie z 14 marca - zajmuje dopiero 52. miejsce. Nas sklasyfikowano na 21. pozycji...


Jak łatwo zauważyć, oba zespoły dzieli w tym rankingu przepaść, chociaż z doświadczenia wiem, że dzielenie skóry na żywym niedźwiedziu to bardzo ryzykowne zajęcie. No, ale jeżeli nieustannie przekonuje się kibiców, mnie nie wyłączając, że Robert Lewandowski i spółka to zespół o ogromnym potencjale, to czym się tu niby martwić? Ano tym, jak biało-czerwoni koncertowo spaprali eliminacje. Wyjście z grupy miało być małym piwem przed śniadaniem, tymczasem skończyło się wielką klapą, by nie użyć bardziej dosadnych i ostrzejszych słów. Czasu jednak nie cofniemy i musimy pogodzić się z tym, że dla nas ścieżka do finałów mistrzostw Europy to dosłownie, bez przenośni, droga przez mękę. Poza tym rozważania na papierze i rozmaite kalkulacje o niczym nie świadczą, bo wszystko i tak zweryfikuje boisko.


Nie da się ukryć, że polscy reprezentanci grają - generalnie - w lepszych klubach niż Walijczycy, prezentują wyższe umiejętności, gros z nich ma wyższe kontrakty, ale to małe miki. Jak bowiem przed wieloma laty przestrzegał genialny (zarówno jako piłkarz, jak i trener, wiem, co mówię, bo miałem okazję na żywo oglądać go na Stadionie Śląskim w Chorzowie, o transmisjach telewizyjnych nie wspominając) Johan Cruyff: „Nigdy nie widziałem, by worek pieniędzy strzelił gola”. I druga mądrość Holendra, która powinna stanowić przestrogę dla każdego trenera pod każdą szerokością geograficzną: „Wybierając najlepszych piłkarzy na każdą pozycję będziesz miał najlepszych zawodników, ale nie jedenastkę”. Nic dodać, nic ująć.


Kiedy miałem dwanaście lat, wspólnie z ojcem oglądaliśmy w telewizji jedyny mecz, który do tej pory przegraliśmy z Walijczykami. Po jego zakończeniu miałem łzy w oczach, bo jak każdy kibic z krwi i kości nie znosiłem, gdy „moja” drużyna przegrywała. Po moim tacie porażka biało-czerwonych spłynęła jak po kaczce, bo jak słusznie zauważył, nie miał żadnego wpływu na to, jak grali. Poza tym odniósł wrażenie, że nie wszyscy nasi reprezentanci przejęli się tą przegraną. Upłynęło trochę wody w rzekach i doszedłem do wniosku, że moje nerwy i żale tak pomogą przegranej drużynie, jak umarłemu kadzidło. Dlatego każda porażka Barcelony, której kibicuję od 1973 roku, czyli od momentu, gdy przeszedł do niej z Ajaxu Amsterdam Cruyff, nie powoduje u mnie gestów rozpaczy, a tym bardziej odruchów samobójczych. Podobnie jest z naszą drużyną narodową, jeżeli we wtorek polegnie w Cardiff, nie będę wyrywał z głowy włosów razem z cebulkami. Mam tylko nadzieję, że w trakcie meczu nasi piłkarze nie będą wyglądali na boisku jak drwal bez piły i siekiery, który chce ściąć wielką sekwoję.