Z DRUGIEJ STRONY

Bogdan Nather

Austriacka inkwizycja

Zacznę niestandardowo, bo od „zaczepki” kilku moich kumpli, którzy po lekturze piątkowego felietonu zarzucili mi brak wiary w naszą reprezentację. Wyjaśniłem im, że - po pierwsze - optymizm jest w porządku, ale ślepa wiara już niekoniecznie, zaś - po drugie - kiedy w naszej redakcji prowadzono kurs podstaw jasnowidzenia, akurat byłem na zwolnieniu lekarskim.

Nie rozdzieram szat z powodu porażki biało-czerwonych z Austrią, chociaż przyznaję się bez bicia, że byłbym w znacznie lepszym nastroju, gdyby podopieczni Michała Probierza zaksięgowali trzy punkty zamiast świecić oczami przed naszymi kibicami. Nie jestem Kolumbem i nie odkryję Ameryki pisząc, że naszym najsłabszym ogniwem jest obrona. Tę formację obciążają oba stracone gole i bez znaczenia jest, kto akurat się w niej znajduje. W obu bramkach straconych w potyczce z Holandią „maczał palce” Bartosz Salamon, przeciwko Austriakom nasi defensorzy też się nie popisali. Owszem, przy pierwszym trafieniu rywali Przemysław Frankowski zbyt łatwo dał się ograć Mwene, ale znajdujący się w naszym polu bramkowym (!) strzelec gola Trauner był kryty „na radar”. Okoliczności utraty następnych goli też wołają o pomstę do nieba, bo tak dziurawej obrony na poziomie reprezentacyjnym dawno nie widziałem. Przeciwnik nie miał litości, by takie kardynalne błędy wykorzystać. Gdybym chciał być wyjątkowo złośliwy powiedziałbym, że przypominali na boisku zawodników z anoreksją. A tak ograniczę się do refleksji, że po końcowym gwizdku arbitra nasi reprezentanci (nie tylko obrońcy) nie przypominali facetów, którzy wyszli z beczki śmiechu.

Przed meczem bramkarz reprezentacji Austrii Patrick Pentz buńczucznie oświadczył, że nie boi się Roberta Lewandowskiego. Po cichu miałem nadzieję, że napastnik Barcelony utrze mu nosa, ale w praniu okazało się, że facet wiedział, co mówi. „Lewy”, który na boisku pojawił się dopiero w 60 minucie (wówczas był remis 1:1) okazał się jeżeli nie papierowym, to na pewno bezzębnym tygrysem. Smutne, ale prawdziwe.

Teraz kapitan naszej reprezentacji i jego koledzy mogą integrować się grając w tenisa stołowego i przy konsoli, bo to jest ich największa rozrywka. W piątek wieczorem zespół Ralfa Rangnicka zafundował im rozrywkę, przy której hiszpańska inkwizycja to dziecinna igraszka.

Ostatni nasz mecz na tych mistrzostwach - nie mam co do tego żadnych wątpliwości - z Francją będzie li tylko potyczką o zachowanie twarzy i podreperowanie nadszarpniętej reputacji. Wątpię jednak, że polscy kibice to „kupią”, bo mają już serdecznie dosyć pięknych porażek i zmarnowanych szans. A poza tym nie ma sensu zamykać drzwi stajni, skoro konie już się spłoszyły.

Na koniec mała dygresja na temat sędziowania. Nie mam złudzeń, że nawet gdyby w 14. minucie Halil Umut Meler podyktował dla reprezentacji Polski rzut karny i tak zostalibyśmy z pustyni rękami. Po strzale Piotra Zielińskiego piłka leciała w światło bramki, a turecki obrońca zatrzymał ją łokciem. Arbiter nawet nie pofatygował się do wozu VAR, by sprawdzić sytuację. Po tym ewidentnym grzechu zaniechania wiem jedno - 38-letni Turek nawet na pustyni nie dałby rady przekonać mnie, że łyk wody dobrze mi zrobi.