Z DRUGIEJ STRONY

Paweł Czado

Futbol dwóch prędkości

Mam skrzywienie, które pojawiło mi się jeszcze w dzieciństwie: zawsze porównuję podczas wielkich imprez postawę drużyn z krajów byłego demoluda. W tegorocznym Euro było takich aż jedenaście - z większymi i mniejszymi ambicjami. Niestety; to już pewne, że wszystkie połączyło jedno: nieobecność w decydującej fazie turnieju. W rozgrywkach grupowych zdecydowana większość z nich zajęła miejsca z dołączonym biletem na wakacje...

W grupie A - Węgry odpadły. W grupie B - Chorwacja i Albania odpadły. W grupie C - Serbia odpadła, Słowenia przecisnęła się dalej z trzeciego miejsca. W grupie D - Polska odpadła. W grupie E były aż trzy drużyny z byłych krajów socjalistycznych. Stawka wyrównana, wszystkie zespoły zgarnęły tyle samo punktów. W efekcie dalej przeszli Rumuni i Słowacy, Ukraina odpadła. W grupie F - Czechy odpadły, udało się za to wyjść Gruzji dzięki świetnemu zwycięstwu nad Portugalią. Jednak takich meczów, jak ten ostatni, w wykonaniu krajów Europy Wschodniej było na tym Euro zastraszająco mało. Z tego jednego Gruzja może być dumna, ale jeśli reprezentacje, którym poświęcony jest ten tekst, z kimkolwiek jeszcze zagrały na tyle by bić im brawo, to właściwie tylko... między sobą. Zwycięzcy grupy, Rumuni najbardziej podobali się w meczu z Ukraińcami, ale w meczach prawdy - z Belgią czy Holandią - nie mieli właściwie nic do gadania.

Owszem - jest jeszcze świetny mecz Słowaków z Anglikami w 1/8 finału. Tylko fakt, że Pan Bóg złapał w doliczonym czasie za nogi Jude'a Bellinghama sprawił, że ekipie z Bratysławy i okolic nie udało się wyeliminować Dumnych Synów Albionu. Wystarczą jednak palce jednej ręki, żeby dojść do wniosku, że mimo takiego nawału spotkań widzieliśmy ledwie dwa, w których ekipa z Europy Wschodniej dawała radę w starciu z ekipą z Europy Zachodniej. Ostatni rodzynek, Gruzja w starciu z Hiszpanią poległa sromotnie, odbioru tego spotkania nie może zmącić fakt, że przez chwilę nawet prowadziła.

Niespodzianki więc brak: w najlepszej ósemce nie będzie już ani jednego z bratnich krajów.

Smutne wnioski, które można snuć, są takie, że w Europie od dawna obowiązuje generalnie futbol dwóch prędkości. Owszem, od czasu do czasu jakaś utalentowana generacja nad Wisłą, Dunajem czy Wełtawą potrafi przyciągnąć uwagę, wzbić się na firmament światowej chwały, ale jedynie po to, by za chwilę zgasnąć. W XXI wieku do czołowej czwórki mistrzostw Europy - już przecież nie do finału - udało się wedrzeć jedynie Czechom w 2004 oraz Rosji w 2008. Obecne Euro jest czwartym turniejem z rzędu gdzie próżno w ścisłej czołówce szukać ubogich krewnych z Europy Wschodniej.

Z czego się to bierze? To bardzo trudne pytanie. Przecież nie z faktu, że im dalej na wschód, tym mniej utalentowani ludzie do futbolu, prawda? Przypomnijmy sobie Węgry i połowę lat 50. ubiegłego wieku. Tam w skali światowej rodziło się wręcz najwięcej olśniewających futbolowych magików!

Przecież nie bierze się to też z faktu, że to dyscyplina mniej na wschodzie popularna. Takie założenie jest absurdalne, Czesi, Serbowie, Albańczycy czy Polacy uwielbiają futbol tak samo jak Hiszpanie, Anglicy czy Francuzi.

Przecież nie bierze również z faktu, że na wschodzie przepadają talenty z powodu biedy czy niedoinwestowania klubów. W obecnej dobie piłkarze, choćby z Polski, wyjeżdżają do zachodnich klubów często w wieku, gdy są jeszcze ledwie kandydatami na piłkarzy...

Ktoś, kto znajdzie odpowiedź na te trudne pytania, oczywiście nie w teorii, lecz w praktyce; ktoś, kto odwróci te trendy i sprawi, że jakaś reprezentacja ze Wschodniej Europy mogłaby stać się nową siłą futbolu, lecz ta siła nie będzie jedynie efemerycznym wzlotem - przejdzie do historii.

Obawiam się jednak, że nie stanie się to za mojego życia.