Tureccy kibice należą do najbardziej fanatycznych... Fot. Daniela Porcelli/SPP/SIPA USA/PressFocus


Z DRUGIEJ STRONY

Piotr Tubacki

Gdzie, jak nie w Niemczech?

Organizacja wielkiego turnieju w Niemczech to jedna z najmniej kontrowersyjnych decyzji, jakie można podjąć w świecie futbolu. Za Odrą mają absolutnie wszystko, aby podejmować się takich wyzwań nawet z dnia na dzień. Stadiony? Są. Infrastruktura wszelaka? Jest. Lokalizacja? Kapitalna. Jedna trzecia uczestników Euro to niemieccy sąsiedzi, a z tej grupy jedynie Luksemburgowi nie udało się załapać na mistrzostwa – choć wiele nie brakowało! Każdy ma do Niemiec blisko, no... może poza Gruzją, aczkolwiek połączenia lotnicze z Tbilisi do największych miast „Rajchu” to dzisiaj żaden rarytas. Przedstawiciele wszystkich 24 nacji hucznie mogli więc wspierać swoje reprezentacje państwowe. Przybywało ich więcej niż było miejsc na stadionach, a koniki tylko zacierali ręce, sprzedając pojedyncze wejściówki z wielokrotną przebitką.

Każdy chciał doświadczyć tego Euro. Każdy tego potrzebował. Anglicy co turniej śpiewają piosenkę o tym, że „football is coming home” (mimo że do domu wrócił tylko raz, 58 lat temu...), ale to właśnie w Niemczech można było odetchnąć pełną futbolową piersią. Mundial w Katarze nie był dla każdego. Był egzotyczny, inny, nawet ciekawy, ale jednocześnie sztuczny, kontrowersyjny, a przede wszystkim drogi! Nie każdego było stać na wycieczkę nad Zatokę Perską. A jeśli już się udało, to nawet piwka się człowiek w spokoju nie mógł napić... Nie to, co w Gelsenkirchen, gdzie tamtejszy stadion wyposażony jest w 5 kilometrów piwnych rurociągów, transportujących schłodzony złoty napój z 52 zbiorników zlokalizowanych w piwnicy. Tylko Niemcy mogli to wymyślić!

Euro 2021? Rozrzucono je po całym kontynencie. W dodatku działo się ono w erze covidowego szaleństwa i przy ograniczeniach frekwencyjnych. 12 tysięcy ludzi na meczu ćwierćfinałowym? Wolnego... W takich okolicznościach nie da się doświadczyć prawdziwego piłkarskiego święta, futbolowej ekstazy płynącej w żyłach.

Dlatego obrazki widziane z Niemiec znów pozwoliły odbudować ducha piłki nożnej. Jasne, nie obyło się bez pewnych problemów organizacyjnych. Deutsche ordnung to już nie to, co kiedyś, stąd narzekania na transport publiczny czy kwestie wchodzenia na stadiony. Gdzieniegdzie figla spłatała też pogoda i obfite opady, które choćby w Dortmundzie zafundowały kibicom wrażenia takie, jak nad wodospadem Niagara. Ale to nie była złośliwość pogody. To niebo płakało ze wzruszenia, oglądając, jak znakomicie bawi się piłkarska Europa.

Każdy naród dobrze prezentował się na trybunach i na mieście. Wiadomo że nie wszyscy byli jak Turcy, którzy grają u siebie, lecz nie było zespołu, który nie czuł wsparcia swoich pobratymców. Chyba że Anglicy, na których gwizdano, ale oni sobie akurat zasłużyli... Trybuny zapełniają się na każdym kolejnym meczu. Według danych, zapełnienie nie spada poniżej 95 procent (jedynie w meczu Gruzja – Czechy zdarzyła się taka „wpadka”). W Stuttgarcie nawet notuje się... nadkomplety, bo choć oficjalnie zgłoszono obiekt na 51 tysięcy, to frekwencja notorycznie wynosi tam 54 tys. Co ciekawe, swój wyraźny wkład w to wszystko mieli Polacy. Bowiem to właśnie ich mecz z Austrią w Berlinie ściągnął na trybuny największa liczbę kibiców w całej fazie grupowej. Tak jest, było to 69455 widzów!

W Niemczech takie widoki to codzienność. Dla naszych sąsiadów futbol ma wielkie znaczenie kulturowe i tożsamościowe – jestem Badeńczykiem/Frankończykiem/Szwabem, więc kibicuję mojemu klubowi. To właśnie Bundesliga i 2. Bundesliga notują topowe frekwencje w Europie, to tam przyjeżdżają kibice z innych krajów, by poczuć prawdziwą piłkarską atmosferę, wynikającą z tamtejszego tradycjonalizmu stadionowego. Euro to co prawda trochę inna bajka, łapy trzyma na nim UEFA, ale niemieckich genów nie oszukasz - tym bardziej że czerpie z nich cały Stary Kontynent.