Wykapany tata
Rozmowa z Bartoszem Mrozkiem, bramkarzem Lecha Poznań
O co walczy Lech w tym sezonie?
- W takim klubie zawsze walczy się o ten najwyższy cel. Priorytetem jest zawsze mistrzostwo kraju. I zawsze przed rozpoczęciem sezonu pierwsze co jest powiedziane w szatni, to że rywalizujemy o mistrzostwo kraju i Puchar Polski. Nie inaczej było tym razem. W Poznaniu nie ma półśrodków. Nie wracaliśmy do poprzedniego sezonu, bo wiadomo jak było. Teraz jest nowe rozdanie, ale cele wciąż te same. No ale nikogo chyba nie dziwi, że w jednym z największych klubów w Polsce nie można mieć innych ambicji, priorytetów niż złoto.
Ciśnienie i presja mieszczą się na Bułgarskiej w granicach zdrowego rozsądku?
- Jest spokojnie. Trzeba rozegrać 34 mecze żeby być najlepszym. Oczywiście jest trochę inaczej niż w innych klubach, w których grałem, ale dla mnie bycie w takim klubie, w sytuacji związanej z dużą presją walki o mistrzostwo kraju jest przywilejem. Tak to odbieram.
Jak sobie pan radzi ze znakomitymi jak na polskie warunki zawodnikami z zespołu. Przecież gwiazdy czasami też trzeba ofuknąć. Zdarza się tak czy jednak w krytycznych momentach włącza pan w sobie ABS?
- Przede wszystkim trenuję z nimi od dawna, mam przyjemność przebywania z nimi na co dzień. Dlatego podczas meczu - nie chcę mówić, że jest mi łatwiej z tego powodu, bo tak nie jest - ale jestem bardziej przystosowany do, powiedzmy, pobudzenia kogoś. Nawet kogoś bardzo dobrego i znanego. Nie mam z tym absolutnie problemu.
Czyli nie krępuje się pan w trakcie meczu krzyknąć na Ishaka, podnieść głos na Hoticia, zagrzmieć na mocno zbudowanego Iworyjczyka Adriela Ba Louę?
- Zdarza się, że muszę krzyknąć, choć to działa w obie strony. Oni też czasami krzyczą na mnie. Wiadomo, jesteśmy tylko ludźmi. Najważniejsze, by działo się to dla dobra drużyny. A relacje mamy w zespole naprawdę bardzo zdrowe, wręcz znakomite. Poza tym ci wymienieni są bardzo dobrymi piłkarzami, więc to też plus dla mnie, że mogę z nimi grać w jednym zespole, a jeszcze świetnie się rozumiemy na boisku, także poza nim.
Swoim spokojem przypomina pan Wojtka Szczęsnego, który w Juventusie ma wielkie nazwiska, a nie wychyla się z ekstremalnymi reakcjami. To taka natura?
- To chyba kwestia mojego charakteru, choć musiałem się tego spokoju trochę nauczyć. Niektóre zachowania przyszły z boiskowym doświadczeniem, z wiekiem, zawsze byłem zadowolony z siebie, gdy dobrze obroniłem i reagowałem na to ze stoickim spokojem. Koniec końców to moja praca, żeby bronić piłki. Chłodna głowa, nie podpalanie się działają na plus w mojej profesji. Potem kolejne dobre interwencje nie są chaotyczne, nerwowe, tylko znajdują się pod pełną autokontrolą.
Słyszałem o pana współpracy z psychologiem sportowym.
- Bez poukładanej głowy daleko nie zajedziesz. Przepracowaliśmy z psychologiem pewien okres, dużo mi to pomogło, wiele się pozmieniało w mojej głowie, dzięki temu łatwiej jest panować nad sobą. Ostatnio już nie korzystam z porad psychologa, bo jeżeli potrafię sobie z czymś poradzić, to muszę to sam ze sobą ogarniać. Tak więc w stałym kontakcie już nie jesteśmy, ale jeśli zajdzie potrzeba konsultacji, coś wymknie mi się spod kontroli, to na pewno znów skorzystam z takiego wsparcia.
„Będę dalej walczył i pokonywał kolejne szczeble. Poprzez ciężką pracę chcę stanąć kiedyś w bramce dorosłego zespołu „Kolejorza” - powiedział na początku kariery 17-letni Bartosz Mrozek, gdy parafował profesjonalną umowę z Lechem we wrześniu 2017 roku.
- Rozmawiając o tym, pomyślałem sobie, że moja przygoda z piłką przebiega etapami. Rzeczywiście tak jest, że w danym momencie człowiek marzy o czymś innym. A potem w miarę jedzenia apetyt rośnie. Tak było ze mną. Najpierw chciałem zagrać w ekstraklasie i zagrałem. Chciałem grać o najwyższe cele i trafiłem do takiego miejsca, że o te najwyższe cele mogę grać. I potem człowiek chciałby zagrać...
… w Premier League? W reprezentacji Polski?
… i na to też przyjdzie czas. To są moje marzenia, a czy tak się stanie, czy się spełnią – zobaczymy.
Przed laty miał pan podobno propozycje gry w Anglii. Był pan nawet na Wyspach i nie skorzystał z okazji, czy była to jedynie plotka na potrzeby mediów?
- Szczerze? Też chciałbym wiedzieć jak do końca było.
Przeprowadzka do Anglii spaliła na poziomie menedżerów?
- Troszkę to wszystko działo się to poza mną. Nie wiem czy była oferta czy jej nie było. Mogę na pewno potwierdzić, że miałem kiedyś wybór, żeby pojechać na testy do Manchesteru United lub Manchesteru City. Stanęło na United, a potem było Crystal Palace, w którym poznałem Tomka Króla. Od tamtej pory zaprzyjaźniłem się z Tomkiem, który pokazał mi bazę treningową Crystal Palace. Ona teraz się jeszcze bardziej zmieniła na lepsze, a we mnie pozostał sentyment do „Orłów” Nie oglądam każdego meczu, ale wyniki śledzę na bieżąco, więc orientuję się w ich miejscu w tabeli i co dzieje się w klubie z Selhurst Park Stadium
Tylko „Orły” wywołują uśmiech sympatii?
- Przez pryzmat, że tam byłem, jeszcze kibicuję Manchesterowi United. A skoro tak rozmawiamy, to być może uprzedzę kolejne pytanie – Lech jest klubem, który ma warunki i bazę na miarę Europy. Z perspektywy zawodników niczego nam nie brakuje.
A potem bramkarz Lecha przyjeżdża na Śląsk, do taty Piotra, do Łazisk i co wtedy? Dostaje emocjonalnego wstrząsu?
- Jak przyjeżdżam do taty, to zawsze ogromnie się cieszę. A Łaziska, jak na czwartoligowy klub, też mają super warunki. Boisko treningowe, boisko sztuczne i główne. Niezła infrastruktura - śmiem twierdzić, że niektóre kluby z poziomu centralnego takiej bazy nie mają, jaką ma Polonia. Dlatego patrzmy przez pryzmat jakie to miasto, jaki klub i jacy ludzie o niego dbają. A w Łaziskach wszystko jest perfekcyjnie poukładane. Tak, uwielbiam te klimaty, tę swojskość.
„Wykapany tata” - to tak po Śląsku, czyli spokojny, rozsądny, zdystansowany...
- I bardzo lubiący te śląskie klimaty. Gdy tata prowadził Unię Kosztowy, to też tam lubiłem go odwiedzać. W ogóle Śląsk, ten region, ma dla mnie jakąś magię w sobie. Ta atmosfera, ten zapach wursztu, czyli kiełbaski z rusztu. Uwielbiam ten, hm, jakby to powiedzieć...
... śląski „heimat”?
… Tak, tak, coś takiego...
Przenieśmy się szybko do Częstochowy, bo już w piątek czeka was starcie z rakowem. Pewnie oglądałeś ich ostatnią konfrontację z GieKSą. Na Bukowej grałeś, więc naturalnie sympatia była przy GieKSie?
- Oglądałem tylko pierwszą połowę, bo potem przygotowywałem się do meczu z Lechią. Oczywiście kibicowałem GieKSie, ale nie skupiałem się na analizie gry Rakowa, bo nie było na to czasu. To nie będzie łatwy wyjazd. Wiadomo jakim zespołem jest Raków i jaką piłkę chce grać, jakie ma ambicje w tym sezonie. My z kolei powoli odkrywamy czego oczekuje od nas trener Niels Frederiksen. Widać było w trzech pierwszych meczach, nawet w przegranym z Widzewem, że idziemy w dobrym kierunku. Dlatego liczę, że spod Jasnej Góry wrócimy bogatsi o trzy punkty.
Poprzeczka zawieszona jest wysoko, bo Raków będzie najtrudniejszym z dotychczasowych przeciwników...
- Nigdy nie wolno tak spekulować. Każdy mecz jest swoistym sprawdzianem. Każdy ma swoje wymagania. Każdy jest na swój sposób specyficzny. Nie ma znaczenia czy ktoś jest beniaminkiem czy mistrzem Polski. Czy to jest Górnik, Raków, Legia, Pogoń i tak mógłbym wymienić całą ligę. Każdy mecz trzeba wybiegać, w każdym trzeba dać z siebie wszystko, a punkty po prostu wyrwać z murawy, bo nikt się przed nikim nie położy.
W trampkarzach był pan napastnikiem, grał na skrzydle. Wówczas dziadek, były piłkarz nieistniejącej już Ligocianki Katowice postawił młodziutkiego chłopaka w bramce i spodobała się ta nowa pozycja. Ale tak z ręką na sercu - nie żałuje pan, że jest bramkarzem, że nie gra z przodu?
- Tak się to potoczyło, absolutnie niczego nie żałuję. Cieszę się, że zostałem bramkarzem.
Podczas treningowych gierek przydają się jednak nabyte w trampkarzach umiejętności snajperskie?
- Nie, nie. Siatek nie zakładam, dryblować nie potrafię. Tata mnie kiedyś nauczył życiowej prawdy – „jak czegoś nie umiesz, to tego nie rób”. I tego się trzymam!
Nie należy pan do grona piłkarzy, którzy spędzają we fryzjerskich salonach po kilka godzin, robiąc warstwowe fale, idealne przedziałki, kultowe mullet hairy, comb overy?
- Bywam dość często, ale moje wizyty u fryzjera ograniczają się góra do 40 minut, co widać chyba po mojej fryzurze. Nie jest ona zbyt wyszukana. Jest za to taka, powiedzmy, normalna.
Co zatem poza piłką?
- Gdybym miał siebie scharakteryzować, to jestem spokojnym chłopakiem. Mam narzeczoną Olę, która pomaga mi w wielu kwestiach boiskowych i pozasportowych. Wspiera mnie we wszystkim. Przy niej najlepiej się relaksuję podróżując, spacerując z naszym małym psiaczkiem. Kodi jest kundelkiem, którego zabraliśmy ze schroniska, gdy miał trzy miesiące i od tego momentu stał się naszym oczkiem w głowie. Oboje z Olą lubimy spokojne formy wypoczynku. Nie ukrywam, że lubię też grać na komputerze. League of Legends albo Call of Duty to dla mnie również jedna z ulubionych form relaksu. No a jak mam dwa lub trzy dni wolnego, to naturalnie zjeżdżamy z Olą na Śląsk odwiedzając babcię, dziadka, mamę, tatę.
No wspomnijmy jeszcze na koniec, że kilka lat temu zagrał pan u boku taty Piotra, czołowego obrońcy reprezentacji Śląska oldbojów.
- Tata zabrał mnie kiedyś na mecz oldbojów. Pamiętam, że graliśmy na bocznym boisku Stadionu Śląskiego. I najbardziej pamiętam, że strasznie denerwowałem kapitana tej reprezentacji, Radka Gilewicza, bo mu piłek nie podawałem... (śmiech).
Rozmawiał Zbigniew Cieńciała
Fot. Mateusz Porzucek/Pressfocus.pl