Sport

Wygrywaliśmy z najlepszymi

Druga część rozmowy z Jozefem Barmoszem, 52-krotnym reprezentantem Czechosłowacji, medalistą mistrzostw Europy 1976 i 1980, legendą Interu Bratysława

Jozef Barmosz w swoim domu przed gablotą trofeów z brązowym medalem ME 1980. Fot. Michał Zichlarz

W pana czasach w reprezentacji Czechosłowacji było więcej Słowaków niż Czechów. Potwierdzali to Zdenek Nehoda i Antonin Panenka.

- Rzeczywiście, był taki czas, że nas, Słowaków, w reprezentacji było więcej. Pamiętam taki okres, że na 16 zespołów ligowych pierwszych osiem było ze Słowacji, a potem Sparta, Slavia, Dukla i inni. Była u nas dobra generacja piłkarzy. Dobrze też pracowało się z młodzieżą. Z niższych lig wyżej trafiali dobrze wyszkoleni piłkarze. To pomagało w rozwoju. Dziś widać różnicę, ale na korzyść Czechów, odskoczyli nam do przodu. Widać to po ligowych rozgrywkach, ich liga to wyższy poziom, lepsza jakość. W czasach, kiedy sam grałem, oni grali techniczną piłkę, a Słowaków potrzebowali do biegania, do powalczenia, do pracy na boisku.    

Jak dziś porównać piłkę czeską i słowacką?

- U nas to wygląda tak: zagrywka do lewej, do prawej, techniczne granie. A Czesi? Proszę zobaczyć ich ligę, nie ma tam pink-pink, jak w przypadku Barcelony, tylko długa piłka, walka bezpośrednia. To fizyczne, bezpośrednie granie, takie w mocnym kontakcie. Jest to jednak skuteczne. Czy lepiej szkolą niż u nas? Nie widzę jakiejś przepaści, ale na tym najwyższym poziomie ligowym różnica jest zauważalna. Czeska piłka jest lepsza jakościowo, twardsza. My gramy tylko technicznie, a to za mało. Zresztą wystarczy spojrzeć na naszą reprezentację, z ligi słowackiej w kadrze nie ma praktycznie nikogo. Jest tylko rezerwowy bramkarz Takacz i młody Nino Marcelli ze Slovana, ale gra w reprezentacji do lat 21. Inni nasi reprezentanci występują w zagranicznych klubach. Słowacja nie jest dużym krajem, nasza siła ekonomiczna też nie jest taka jak w innych państwach, więc aż tylu naszych zawodników, także młodych, występuje w zagranicznych klubach. Traci na tym nasza liga.

Jeszcze kilka lat temu w MSK Żylina była dwójka młodych polskich zawodników, Jakub Kiwior i Dawid Kurminowski, który zresztą w sezonie 2020/21 był królem strzelców słowackiej ligi.

- A gdzie jest dzisiaj Kiwior? W Arsenalu, w Premier League! Zawsze podkreślam, młody ma grać i rozwijać się, a nie siedzieć na ławce rezerwowych, bo nie będzie progresu. To logiczne. Kiedy miałem 19 lat, to działacze wiedzieli, że czy będę miał 22 lata, czy 28, nigdzie nie odejdę. To oczywiście były inne czasy. Teraz jest mnóstwo menedżerów, którzy mącą w głowach.

Miała panwiele sukcesów…

- Pięć razy wybierano mnie do drużyny roku w Czechosłowacji - z rzędu. Kiedy trafiłem do wojskowej Dukli (było to w sezonie 1978/79, kiedy Dukla sięgnęła po swoje przedostatnie z 11 mistrzostw Czechosłowacji – przyp. red.),  byłem w plebiscycie drugim zawodnikiem w kraju za Zdenkiem Nehodą, ale nie dlatego że byłem lepszy niż wcześniej, tylko że było to bliżej redaktorów z Pragi (śmiech).

A co traktuje pan jako niepowodzenie? Może mistrzostwa świata w Hiszpanii w 1982, kiedy nie wyszliście w grupy z Anglią, Francją i Kuwejtem?

- Mieliśmy wtedy naprawdę dobry zespół, drużynę, w której było wiele jakości. Ligę przed mistrzostwami graliśmy w przyśpieszonym tempie: sobota – środa – sobota. Było czuć zmęczenie. Po zakończeniu rozgrywek pojechaliśmy na obóz w Tatry i zaczęliśmy biegać. To był obóz kondycyjny. Kiedy przyjechaliśmy do Hiszpanii, to zamiast szykować się do grania siedzieliśmy w hotelu zmęczeni. Zachęcano nas, weźcie rakiety, pograjcie w wolnym czasie w tenisa, zagrajcie w bilard, w siatkówkę - nikt nie miał siły i ochoty. Dopiero kiedy trenerzy odpuścili było lepiej. Gdybyśmy wygrali ostatni mecz grupowy z Francją, to awansowalibyśmy do czołowej 12. Skończyło się jednak remisem i odpadliśmy z dalszej części. W meczu z Francuzami w główkowym pojedynku zderzyłem się z Manuelem Amorosem i skończyłem z rozbitą głową. Kiedy  wróciliśmy do domu, okrzyknięto wszystko hańbą, a o mnie napisano, że mam rozbitą głowę, bo pobiłem się z małżonką!

Lepiej poszło wam dwa lata wcześniej na mistrzostwach Europy w Italii. Zdobyliście brązowy medal!

- Tak, to turniej na plus. W pierwszym meczu z Niemcami Zachodnimi było 0:1 po trafieniu Karla-Heinza Rummenigge, który był wtedy nie do powstrzymania. Choć był pilnowany, trafił i przegraliśmy mecz otwarcia. Potem pokonaliśmy Grecję 3:1, a ładną bramkę zdobył Panenka, i następnie graliśmy z wicemistrzem świata, Holandią w Mediolanie. Grali tam bracia van de Kerkhof, potężny z przodu napastnik Nanninga. Skończyło się na 1:1, co dało nam drugiej miejsce w grupie i grę o trzecie miejsce z Italią.

Nie byliście faworytami tego spotkania…

- Pełny stadion, wszyscy przeciwko nam, a w ich składzie Altobelli, Causio, Cabrini, Tardelli, w bramce Zoff. Nikt w nas nie wierzył, nie dawał szans, ale stanęliśmy na wysokości zadania. To był jeden z naszych szczytów. Potem już tak nie było. Dwa lata później się... zaczęło. Prasa pisała, dlaczego w kadrze jest aż tylu Słowaków, skoro zespoły od nas już nie dominują, są w drugiej częściej tabeli. Miałem 28 lat, byłem w najlepszym okresie kariery, ale mnie i innym podziękowano. Grałem wtedy w Interze Bratysława na wszystkich pozycjach, na prawej stronie, na lewej, w środku, na libero. Nie jestem wysoki, 175 cm, ale byłem szybki i skoczny. Pamiętam jak w Pradze graliśmy z Walią i musieliśmy sobie radzić ze słynnym i wysokim Johnem Toshackiem z Liverpoolu. Kiedy były stałe fragmenty, to z Fialą z Dukli, tego wzrostu co ja, razem go kryliśmy. Dobrze skakałem, na równi z bramkarzami.  

Teraz w decydującą fazę wchodzą europejskie puchary. W pana czasach kluby z naszej części kontynentu potrafiły zaskoczyć...

- Pamiętam Duklę w pucharach (sezon 1978/79, Puchar UEFA – przyp. red.). W pierwszej rundzie wyeliminowaliśmy włoską Vicenzę z Paolo Rossim w składzie. W drugiej angielski Everton. Na wyjeździe przegraliśmy 1:2, żeby w Pradze zwyciężyć 1:0. W trzeciej rundzie zagraliśmy z VfB Stuttgart. Prowadziliśmy 1:0, ale z boiska zeszliśmy pokonani 1:4. Rewanż w Pradze był na zamarzniętym boisku. Niemcy pisali, że jadą po pewny awans. Do połowy prowadzimy jednym golem. Potem zdobyliśmy drugiego, a następnie jeszcze dwa! 4:0 dla nas i ćwierćfinał, gdzie graliśmy z innym zachodnioniemieckim klubem, Herthą. Nie daliśmy rady (było 1:1 i 1:2 - przyp. red.). Po takich meczach jak z berlińczykami, człowiek dochodził do wniosku, że nie wszystko było czyste i fair. Jeszcze wspomnę wielkie przeżycie pucharowe z moim Interem Bratysława. Wtedy w klubie nie rządził prezydent, ale sekretarz. Sekretarz, którego córka żyła w Hiszpanii, a nam w pierwszej rundzie Pucharu UEFA (sezon 1975/76 – przyp. red.) przyszło zagrać z Realem Saragossa. Faworytem nie byliśmy. Real oczekiwał, że już u nas załatwi sprawę awansu, ale przegrał 0:5! W rewanżu 3:2 ponownie dla nas. Zachodnie kluby nas wtedy nie znały. Teraz jest inaczej, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Miałem kiedyś grać przeciwko Tomasowi z Crystal Palace. Pytałem jaki to typ napastnika, mówili że podobnego wzrostu co ja, po czym okazało się, że ma 190 cm! Teraz wszystko wiadomo. Syn mi mówi, ze wtedy to była inna piłka, wolniejsza. Ja mu na to odpowiadam, że ci co wtedy byli silni, to liczą się i teraz, a my w tamtych czasach potrafiliśmy sobie poradzić z Anglikami, Hiszpanami, Włochami czy Niemcami!

Rozmawiał w Bratysławie Michał Zichlarz

     *Pierwsza część rozmowy w aplikacji „Sportu” ukazała się 3 kwietnia. 

CZY WIESZ, ŻE…

Jozef Barmosz to złoty medalista mistrzostw Europy 1976 i brązowy 1980. Złotego medalu za turniej w 1976 nie ma jednak, choć w kadrze figuruje. - Znalazłem się w szerokiej kadrze na turniej w Jugosławii, ale tam nie poleciałem. Przed finałem z Niemcami Zachodnimi przyszedł telegram, że mam przyjeżdżać, ale w Bratysławie zdawałem egzaminy prawnicze, a dodatkowo trzeba było organizować wizę i cały mój wyjazd nie doszedł do skutku - opowiada 74-letni Jozef Barmosz. W historii ME zapisał się jeszcze z innej strony. Jest ostatnim zawodnikiem, który kopnął piłkę w meczu o 3. miejsce na Euro. 21 czerwca 1980 na stadionie w Neapolu po jego celnym strzale z „jedenastki" w 9. serii piłka zatrzepotała w siatce legendarnego Dino Zoffa i Czechosłowacy wygrali 9-8 (po 120 minutach było 1:1). Od tamtego czasu na ME nie rozgrywa się już spotkań o 3. miejsce.     

Jozef Barmosz (nr 2, szósty z prawej) na Euro 1980. Obok z nr 8 Antonin Panenka. Fot. soccernostalgia.blogspot.com