Piłkarze Korony Kielce upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu, wygrywając w Poznaniu z Lechem. Fot. Paweł Jaskółka/PressFocus


WYDARZENIE KOLEJKI

Rollercoaster po kielecku

Korona w Poznaniu zagrała na nosie Lechowi i dzięki temu utrzymała się w ekstraklasie.


Nie mam wątpliwości, że piłkarze Korony Kielce jechali na mecz do Poznania z duszą na ramieniu. Walczyli przecież rozpaczliwie o utrzymanie w ekstraklasie, a po drugie – ich bilans bezpośrednich potyczek z Lechem w stolicy Wielkopolski był wyjątkowo niekorzystny. „Kolejorz” w 17. wcześniejszych potyczkach doznał tylko jednej porażki! Poza tym „scyzoryki” miały serię 785 minut bez strzelonego gola przeciwko poznaniakom na wyjeździe.

Historia rywalizacji obu klubów rozpoczęła się dopiero w XXI wieku, kiedy Korona awansowała do najwyższej klasy rozgrywkowej. Pierwszy raz przyjechała do Poznania 26 sierpnia 2005 roku i to spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem. Końcowe rozstrzygnięcie było o tyle zaskakujące, że potem nastąpiła niesamowita ligowa seria siedmiu kolejnych zwycięstw niebiesko-białych. Na dodatek, wszystkie bez straconej bramki!

W sobotę nie było jednak tak różowo. Wprawdzie w I połowie Lech objął prowadzenie po strzale Mikaela Ishaka, ale po przerwie podopiecznych trenera Mariusza Rumaka pogrążył Białorusin Jewgienij Szykawka, strzelając dwa gole. Tym sposobem kielczanie upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. Przerwali fatalną passę w meczach w Poznaniu, ale co ważniejsze ich zwycięstwo z „Kolejorzem” było na wagę utrzymania w ekstraklasie!

Trener pokonanych Mariusz Rumak był załamany po końcowym gwizdku arbitra. - Ciśnie mi się na usta tylko jedno podsumowanie - taki mecz, jaka cała runda powiedział 47-letni szkoleniowiec. - Prowadziliśmy 1:0, byliśmy przy piłce, ale dostaliśmy czerwoną kartkę i straciliśmy dwa gole. Później strzeliliśmy wyrównującego gola, ale okazało się, że piłka była już za linią. To był straszny rollercoaster. Zrobiłem wszystko z moim sztabem, żeby wlać w serca tych chłopaków pewność siebie. Oni potrafią grać w piłkę i widzieliśmy to nie raz na tym stadionie. To są jednak tylko ludzie, którzy działają pod presją. Kluczem jest pewność siebie. Powiedziałem zawodnikom w szatni, żeby nie zapominali, że potrafią tworzyć wielkie widowiska i wygrywać mecze. Zdobywali mistrzostwo Polski, w Lidze Konferencji grali z wielkimi zespołami. Ta runda i ten mecz pokazały, że to nie są roboty. Tu są emocje, obawy, chęć udowodnienia. Z Koroną było też trochę niepotrzebny emocji, wynikające m.in.z frustracji. Wszystko zaczyna się w głowie i kończy się w głowie.

Cały w skowronkach był natomiast szkoleniowiec Korony, Kamil Kuzera, który ze swoim zespołem urwał się z przysłowiowego stryczka. - Potrzebujemy wszyscy dystansu do tego całego sezonu i odpoczynku, ale też czekają nas poważne rozmowy – stwierdził. - Jesteśmy mega szczęśliwi, najważniejsze jest to, że Korona pozostaje w tym miejscu, na które zasługuje. Ten mecz był też spięciem całego sezonu, który był bardzo emocjonujący i taki dziwny. Najważniejszy jest efekt końcowy, a we mnie jest mnóstwo emocji, których nie opiszę. Nie chciałbym, żeby ktoś był w mojej skórze, więc zostaję z tym wszystkim sam. W I połowie dobrze wyglądaliśmy, lecz przytrafił nam się jeden błąd, który kosztował nas utratę gola. Ale taki rywal jest w stanie każdą taką okazję zamienić na bramkę. W przerwie zarządziliśmy zmianami i finalnie dało to dobry efekt. Mimo, że przegrywaliśmy, w zespole wciąż było tyle energii i wiary, że nie musiałem w ogóle z nimi rozmawiać. Czuliśmy, że bramka dla nas wisi w powietrzu.

Bogdan Nather