Sport

Wojciech Kuczok

Frasobliwa Świątek, niefrasobliwy futbol

Zanim lud stolicy zaczął celebrować okrągłą rocznicę uświęconej hekatomby, przytrafiła się znienacka kolejna klęska narodowa. No bo Iga Świątek od dawna nie jest już tylko sportsmenką, zwłaszcza na igrzyskach musi unosić na swoich barkach oczekiwania narodu, sama się w to wpakowała seryjnymi zwycięstwami, to już nie tenis, to Sprawa Polska. No i nie uniosła. Osobiście przyjmuję to z olimpijskim spokojem - nie można wygrywać wiecznie. Piękno sportu właśnie na tym polega, że murowani faworyci czasem kruszą się właśnie wtedy, gdy wszystkie okoliczności zdają się im sprzyjać. Iga jest młoda, będzie jeszcze zapewne miała przed sobą kilka szans na olimpijskie złoto, to nie powinna być głęboka rana rana, to tylko małe otarcie. W dodatku nie uległa naburmuszonej Amerykance (dawno nie widziałem tak złośliwego i sfrustrowanego stworzenia na korcie, Danielle Collins w ćwierćfinale pokazała się z tak toksycznej strony, że pozostaje cieszyć się, iż jej kariera w tym roku dobiega końca). No i wreszcie Świątek może wychodzić na korty bez narodowego brzemienia i roszczeń niedzielnych kibiców. Analitycy powiadają, że Iga przegrała sama ze sobą, wskazują na zatrważającą liczbę niewymuszonych błędów naszej tenisistki - mnie się to umniejszanie Chinki nie podoba tak bardzo, jak podoba mi się ta smagła piękność z prowincji Hubei. Zheng Quinwen serwuje deprymująco dla rywalek, często trafia asy w linię, w trakcie meczu zmienia tempo i technikę uderzeń, zachowuje zimną krew i ma wszelkie dane ku temu, żeby w przyszłości być jedynką WTA. Na domiar dobrego jest zjawiskowo atrakcyjna, dostała jej się od losu uroda i talent – patrzę na nią z takim zachwytem, jak na wczesne arcydzieła Zhanga Yimou z jego muzą Gong Li w roli głównej.

Zdawało się, że do klęskowej atmosfery pierwszego dnia sierpnia dołączą nasi pucharowicze, którzy w ramach oszczędzania sił w obliczu dwufrontowej walki postanowili grać tylko po przerwie. Mobilizacja na czterdzieści pięć minut w zupełności wystarczyła i dała wymierne efekty. Nagle okazuje się, że już sierpień a my wciąż mamy w grze cztery ekipy. Co do postawy Wiślaków wesprę się nieśmiertelną metodą trenera Łazarka na poprawianie nastroju – gratulacje, zremisowali drugą połowę. I tak najważniejszy mecz toczył się w Krakowie w dniach poprzedzających wiedeński rewanż i został ostatecznie wygrany: udało się zatrzymać Angela Rodado. Legia zrobiła swoje, leniwie rozbiła walijskich amatorów, co wcale nie jest takie oczywiste, gdy się ma awans w kieszeni. Broendby swój rewanż z LLapi odpuściło, remis w Kosowie w drużyną dopiero co dwukrotnie pokonaną przez naszego pierwszoligowca chluby im nie przynosi. Trzeba szukać jakichś nadziei na awans Legionistów do ostatniej rundy eliminacji Ligi Konferencji, w moim przekonaniu niewielkich – niechże więc będzie to nadzieja, że Duńczycy pozostaną rozkojarzeni jeszcze przez dwa tygodnie. Ekipa spod Kopenhagi przez lata kojarzyła nam się bardzo przyjemnie z awansem Widzewa do Ligi Mistrzów i legendarnym „Panie Turek, kończ pan ten mecz!!!” Tomasza Zimocha. Może Legia spróbuje nie zepsuć tych wspomnień. Jagiellonia, która spacerowo i dość niedbale po raz drugi poradziła sobie z maruderami ligi litewskiej, trafia teraz na rywala z podobnej półki: norweskie Bodo/Glimt jest klubem więcej niż solidnym, budżetowo przygotowanym na Champions League i na papierze silniejszym od Białostoczan. Jest tylko jedno ale: nie potrafią grać z Polakami. Jak dotąd przegrali wszystkie pucharowe konfrontacje z polskimi klubami (dwukrotnie z Legią, raz z Lechem). Morale Norwegów na starcie ze sporym minusem – podopieczni trenera Siemieńca powinni z tego skorzystać. Najbardziej zaskoczył Śląsk, który załatwił sprawę awansu w ciągu dwóch minut, choć przez cały pierwszy mecz i połowę rewanżu grał tragicznie. Nahuel Leiva załadował bramkę palce lizać i łzy po Exposito można już ocierać, ale najwięcej jakości zdawał się wnosić rezerwowy Marcin Cebula, nowy nabytek Śląska, dopiero zgrywający się z drużyną. Skończyło się szczęśliwie, i dobrze, bo przez długi czas żal było patrzeć na trenera Magierę, bądź co bądź pamiętającego remisowy bój Legii Realem w Lidze Mistrzów. Jeszcze nie okazaliśmy się tak marni, żeby nas Łotysze ogrywali, punktów rankingowych przybyło. A i kolejny rywal z St Gallen wcale nie taki straszny, chociaż w dwie minuty sprawy się z nim na pewno nie załatwi.