Wisła płynie przez Wiedeń
Poniższym felietonem Wojciech Kuczok wita się z Czytelnikami „Sportu”. Jesteśmy szczęśliwi, że literat, który kocha sport, laureat Paszportów „Polityki”, zdobywca Nagrody „Nike”, dołącza do naszej drużyny. Jego felietony będą mogli Państwo czytać w każdą sobotę. REDAKCJA
Wymiana koszulek
Niby nic, pozornie to tylko dwa obowiązkowe zwycięstwa z reprezentantem prowincjonalnej ligi, poważni piłkarze właśnie dopiero zaczynają wakacje po Euro. Ale polski kibic przez lata gnębiony tradycją letnich kompromitacji pucharowiczów musi się karmić okruchami. Każde wymęczone zwycięstwo z najbardziej amatorskimi ekipami cieszy, bo daje punkty rankingowe, dzięki którym nasze kluby nie będą musiały w drodze do fazy grupowej zawracać kijem… Wisły.
Tego lata nie miałem złudzeń, patrząc na skład naszej eksportowej czwórki. To wyglądało jak idealny przepis na futbolowego kaca z mocnym upokorzeniem na dzień dobry - wszak od czasów potyczek trzecioligowej Lechii Gdańsk z Juventusem nie wysyłaliśmy na zagraniczny bój tak nisko klasyfikowanego klubu. Dziesiąta drużyna drugiego poziomu rozgrywek, osłabiona kontuzjami czołowych graczy (Kacper Duda!), z ławką tak wąską, że półdupkiem zmieściło się na niej paru juniorów i z nowo-starym trenerem, co to właściwie już jesienią był spuścił ŁKS z ekstraklasy - to nie brzmiało dobrze przed konfrontacją z wicemistrzem Kosowa. Bądź co bądź to Bałkany, liga kosowska nie jest w rankingach jakoś dramatycznie nisko, wyprzedza choćby Kazachów i Finów, nie z takimi kelnerami dostawaliśmy niesławne bęcki. Sama Wisła w czasach największej Cupiałowej potęgi zaliczała dzwon w starciach z Levadią i Valerengą, te dwie nazwy wywołują torsje u krakowskich fanów - jeśli któryś tam się rozanieli wspominając, jak Wisełka wyleczyła Schalke, Parmę czy Real Saragossa, wystarczy mu przypomnieć te katastrofy, blamaże zamiast baraży i krakowski spleen. Tymczasem podopieczni Kazimierza Moskala nie tylko okazali się bezapelacyjnie lepsi w obu meczach, zdobywając komplet punktów, to jeszcze na tle Llapi Podujevo prezentowali piękny, kombinacyjny futbol. To nie było lipcowe męczenie buły ligowców obrażonych na świat, że muszą biegać w upale, a rywal jest tak kiepski, że nawet grając paździerz nad paździerzami po prostu nie da się przegrać. Wisła od pierwszych minut dwumeczu namiętnie zaprzeczała polskiej tradycji odpuszczania pucharów celem skupienia się na lidze. Igor Sapała kropnął na powitanie niczym Szarmach w Alicante i 25 tysięcy Krakusów wrzasnęło z rozkoszy, przeczuwając, że trzeba się cieszyć, póki jest z czego, bo szybko zdobyta bramka może tylko rozdrażnić niedźwiedzia. Tymczasem Llapi okazało się co najwyżej misiem koala i gdyby wiślacy w porę zorientowali się, że rywal jest do poważnego oklepania bez względu na przedmeczowe prognozy, kwestia awansu zostałaby rozstrzygnięta już przy Błoniach.
Kosowianie nie mieli czym straszyć, więc straszyli upałem. Ale Wisła pojechała na rewanż rozgrzana galicyjskim skwarem i już świadoma tego, że jakimś cudem jest piłkarsko lepsza w każdej zdekompletowanej formacji. Na stadioniku w Podujevie, spełniającym wszelkie definicje peryferyjności, gdzie zamiast głównej trybuny widzieliśmy płociszcze banerów reklamowych, a tuż za linią autu drzemało czarne błoto (jeden z gospodarzy zakończył w nim wślizg i potem biegał utytłany jak dzik po babrzysku), Wisła zagrała futbol dojrzały i miły dla oka. Kosowianie zaczęli od wygłupów w polu karnym i po trzecim padolino z rzędu przed upływem kwadransa sędzia nie wytrzymał - dał kartkę, więc Llapi musiało szukać innego sposobu na gola. Czyniło to nad wyraz nieudolnie, Wisła zaś marnowała setki lub strzelała ze spalonego i była bliżej sukcesu od gospodarzy. Po przerwie nasi piłkarze mieli wyzionąć ducha z powodu nieprzyjaznej aury, tymczasem to w Kosowianach duch rychło podupadł, bo Angel Rodado znowu dowiódł, że jest snajperem na miarę ekstraklasy. Ba, jedenastu Rodadów i Kraków biłby się o mistrzostwo Polski, zamiast walczyć z Termalicą o pierwszoligowy prymat w Galicji.
A kiedy nadmierne rozluźnienie krakowskiej defensywy pod koniec dało gospodarzom szansę na wyrównanie, Wisła zamiast panicznie bronić wyniku, postanowiła jednak powalczyć o pełną pulę. I na deser niejaki Kiakos, który nie zdążył jeszcze zagrać w Krakowie czterdziestu minut, ośmieszył obrońców i bramkarza w sposób zachwycający - takich spryciarzy na polskich boiskach widujemy rzadko. Jeśli tak gra w piłkę nasza dwudziesta ósma drużyna ligowa, może wreszcie czeka nas lato bez pucharowej eurożenady. A skoro przed dwumeczem z wiedeńczykami Wisła ściągnęła do siebie Łukasza Zwolińskiego - ostatniego polskiego piłkarza, który strzelił gola Rapidowi, wygląda na to, że i w tej fazie nie zamierza odpuszczać.
Wojciech Kuczok
fot. Angel Rodado znowu dowiódł, że jest snajperem na miarę ekstraklasy. Fot. Krzysztof Porębski/ PressFocus