Wierzę w ten projekt!
Rozmowa z Jarosławem Skrobaczem, trenerem Odry Opole
Nie wdając się w szczegóły, po rozstaniu z Podbeskidziem Bielsko-Biała ile otrzymał pan ofert pracy?
– Propozycje były, ale raczej w formie zapytań, nic konkretnego. Ofertą, którą poważnie rozpatrzyłem, była ta, którą akurat przyjąłem. Widzę w tym projekcie duże możliwości, dlatego chętnie w niego wszedłem, zaangażowałem się. I proszę koniecznie zaznaczyć, że rozmawialiśmy po przegranym 0:6 meczu Odry z Arką Gdynia.
Jakoś nie chce mi się wierzyć, że wcześniej żaden klub nie złożył panu konkretnej propozycji.
– Naprawdę konkretów nie było, nawet jeżeli jakiekolwiek rozmowy się toczyły. Jest mnóstwo takich przypadków i przykładów, że rozmowy tak naprawdę kończą się na wstępnym etapie. Wtedy czuje się, że to nie jest to, że transakcja nie dojdzie do skutku.
Negocjacje z działaczami Odry Opole były błyskawiczne, czy też ciągnęły się kilka dni, bo potrzebował pan czasu do namysłu. I czym przekonali pana nowi pracodawcy, że warto wejść do tej rzeki?
– Spotkaliśmy się w bardzo fajnym gronie, podczas spotkania obie strony przedstawiły swoje oczekiwania. Poznałem plany moich obecnych zwierzchników, wyglądało to bardzo obiecująco. Sprawy poszły szybko i sprawnie, ale tak zazwyczaj bywa, jeżeli obie strony są przekonane do projektu i współpracy.
Jak długim kontraktem związał się pan z Odrą?
– Obowiązująca umowa jest uzależniona od kilku czynników, ale nie będę zagłębiał się w szczegóły. Powiem tylko tyle, że może ona obowiązywać przez trzy lata.
Praca w Odrze Opole, gdy zespół wlecze się w ogonie pierwszoligowej tabeli (zespół zajmuje w tej chwili 16. miejsce, czyli spadkowe – przyp. BN), jest dla pana dużym wyzwaniem? Porównywalnym na przykład do tego, z jakim mierzył się w 2016 roku, gdy trzeba było ratować GKS Jastrzębie przed degradacją do IV ligi?
– Cały czas dopiero wchodzę w ten program. To po pierwsze. Po drugie – w takich przypadkach sytuacja nigdy nie jest dobra, komfortowa. No bo dlaczego kluby szukają zmian na trenerskiej ławce? Tylko wówczas, gdy zespołowi „nie idzie”, ale trzeba wierzyć, że misja zakończy się sukcesem, nawet jeżeli z pozoru jest niemożliwa, niewykonalna. Co tam wierzyć, trzeba być przekonanym, że się uda. A ponieważ jestem ambitnym trenerem, nie boję się ryzyka, nawet jeżeli początkowo człowiek naraża się na śmieszność.
Jakie są pańskie plany w najbliższym czasie?
– Przez najbliższe dwa-trzy tygodnie będę poznawał ludzi i pewne zasady, które tutaj obowiązują. Może będę chciał je zmienić, zmodyfikować, albo całkowicie od nich odejść i wprowadzić swoje reguły. W Opolu naprawdę znalazłem bardzo fajne warunki do pracy, to klub, który może pochwalić się swoją historią i tradycjami. Na ukończeniu jest nowoczesny stadion, na którym będziemy rozgrywali mecze już w rundzie wiosennej. Znajduje się on bardzo blisko centrum sportowego, na którym codziennie trenujemy, a od starego stadionu na Oleskiej dzieli go cztery-pięć kilometrów. Ta lokalizacja naprawdę jest bardzo fajna, a stadion wygląda imponująco. To wszystko sprzyja rozwojowi piłki nożnej w Opolu, sprawia, że idzie ona w dobrym kierunku.
Ile meczów Odry Opole widział pan w tym sezonie „na żywo”?
– Żadnego, ale oglądam regularnie mecze I ligi, mniej więcej 60 procent w każdej kolejce. Zatem siłą rzeczy obejrzałem kilka spotkań mojej obecnej drużyny. Potem poświęciłem kilkanaście godzin, by hurtem obejrzeć występy mojego zespołu. Znajomość możliwości zespołu i poszczególnych zawodników jest niezbędna, bo na ich podstawie mogę potem przedstawić swoje oczekiwania wobec nich. Chodzi o to, by moje wymagania nie były zbyt wysokie, przekraczające ich umiejętności i możliwości. Bo można opowiadać różne rzeczy, które potem nie przystają do rzeczywistości.
Jeszcze przed pańskim angażem w Opolu, 24 września w meczu Pucharu Polski z rezerwami Podbeskidzia Bielsko-Biała, zerwał więzadła krzyżowe 25-letni pomocnik Adrian Łyszczarz i nie zagra już do końca bieżącego sezonu. To duże osłabienie pańskiego nowego zespołu?
- Adrian Łyszczarz notował bardzo dobre występy w ekstraklasie, grając w Śląsku Wrocław (rozegrał w ekstraklasie 56 meczów, w których strzelił sześć goli – przyp. BN). To piłkarz o ugruntowanej pozycji i renomie, jak na warunki pierwszoligowe. Miał w Resovii i Odrze dobre statystyki, strzelał bramki i asystował przy trafieniach kolegów. Jest stworzony do gry kombinacyjnej, więc jego absencja to dla nas naprawdę duża strata.
W 12 kolejkach Odra straciła aż 27 goli, czyli średnio 2,25 gola na mecz i pod tym względem jest najgorsza na zapleczu ekstraklasy. W trakcie dwutygodniowej przerwy w rozgrywkach ligowych właśnie poprawie gry obronnej poświęci pan najwięcej uwagi?
– Tak pokaźna liczba straconych goli na pewno nie przynosi nam chluby. W poprzednim sezonie Odra straciła mało goli (32 w 34 meczach – przyp. BN), więc nad tym problemem musimy się pochylić. Ale to nie jest tylko wina bramkarza czy bloku defensywnego, ale całej drużyny. Wszyscy muszą bronić i chodzi nie tylko o obronę w naszym polu karnym ale również o blokowanie strzałów z dystansu i tym podobne. Do każdej taktyki trzeba jednak mieć odpowiednich wykonawców, czy są wytrzymali, jak sobie radzą w powietrznych pojedynkach, czy są mobilni. Powtarzam zatem jeszcze raz – liczba straconych przez nas goli nie jest powodem do dumy, przeciwnie – musimy mówić w tym kontekście o poczuciu wstydu. Wiem, że to wyświechtane powiedzenie, ale zespół buduje się od tyłu, a w tej chwili nie wygląda to za dobrze. Chcąc wygrywać, musimy zagrać kilka, a najlepiej kilkanaście meczów na zero z tyłu.
Pański zespół nie grzeszy też skutecznością, do tej pory zdobył tylko 10 bramek, mniej mają tylko GKS Tychy (pięć) i Warta Poznań (dziewięć), a tyle samo Stal Stalowa Wola, Chrobry Głogów i Kotwica Kołobrzeg. Jest pan bardzo rozgoryczony tym faktem?
– Możemy wymądrzać się, ale chcąc iść do przodu czy piąć się w tabeli, nieodzowne są dwa warunki – musimy tracić mniej goli i znacznie więcej ich strzelać. Bez tego ani rusz. Oczywiście by zdobywać bramki, musimy stwarzać ku temu sytuacje, zachowując jednak równowagę między grą ofensywną i defensywną. W I lidze drużyny skupiają się przede wszystkim na grze obronnej. Jeżeli zbyt odważnie, nierozsądnie się otworzysz, sam kręcisz na siebie bicz, bo ułatwiasz przeciwnikowi zadanie. Po prostu we wszystkim trzeba zachować umiar. Jeżeli to wszystko nie będzie wyważone, stawiasz przeciwnika w uprzywilejowanej sytuacji.
W czasie najbliższych dwóch tygodni zaplanował pan mecz lub mecze sparingowe?
– Oczywiście. W piątek zagramy sparing z czeskim zespołem z Karwiny. To znakomity poligon doświadczalny, w którym dokonam przeglądu naszych kadr. To bardziej miarodajne niż sam trening, a poza tym mobilizacja zawodników w spotkaniu kontrolnym jest na znacznie wyższym poziomie niż chociażby w gierce wewnętrznej.
W niedzielnym meczu ligowym z Arką Gdynia, który przegraliście aż 0:6, to przeciwnik wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności i rozegrał fenomenalne zawody, czy też wy prezentowaliście się tragiczne?
– Zapewne zabrzmi to bardzo brutalnie, ale przeciwnik niczym nas nie zaskoczył. Wiedzieliśmy doskonale, jak Arka buduje akcje zaczepne, jakie rozwiązania stosuje, a mimo to strzeliła nam gola przed upływem pierwszej minuty spotkania! Przerażające jest to, że przeciwnik z łatwością dochodził do pozycji strzeleckich, a my nie potrafiliśmy temu zapobiec. W momentach straty dwóch pierwszych bramek można było się z tego wybronić. To było druzgocące uderzenie w psychikę naszych piłkarzy, w ich mental. Teraz nadszedł czas na podjęcie konkretnych działań, by ich wyciągnąć z tego dołka. Musimy się im uważnie przyjrzeć, przeprowadzić z nimi rozmowy. Do końca rundy jesiennej zostało nam jeszcze siedem meczów i musimy pokazać, że jesteśmy coś warci, a nie ograniczać się do roli dostarczyciela punktów.
Rozmawiał Bogdan Nather