Po pokonaniu jednego z europejskich tuzów zabrzanie udowodnili, że stać ich na wiele. Fot. Norbert Barczyk/PressFocus


Wiara niezachwiana

„Lwy” z Mannheim przyjechały jak po swoje, a wracały z pustymi rękami. - Zawsze staram się wpajać zawodnikom, że mecz trwa 60 minut - powiedział trener Górnika Zabrze, Tomasz Strząbała.

 

Takich meczów nie ogląda się co tydzień. Takie mecze przechodzą do historii. Takie mecze budują charakter... Wątków związanych z wtorkowym spotkaniem Górnika Zabrze z Rhein-Neckar Loewen w Dąbrowie Górniczej było sporo. Brązowi medaliści poprzedniego sezonu z początkiem grudnia zeszłego roku wyszli z grupy, awansując do 16 najlepszych zespołów Ligi Europejskiej. Już wtedy wiedzieli, że w kolejnej rundzie przyjdzie im się zmierzyć z tuzami. We własnym gronie powiedzieli sobie jednak, iż nie mają nic do stracenia i podejmą rękawicę. Trener Tomasz Strząbała nie przejął się za bardzo tym, że jego podopieczni przystąpią do gry bez zdobyczy punktowej. - Proszę mi wierzyć, że powalczymy o nie w lutym i marcu - zapowiadał, gdy żegnaliśmy się po nieznacznej porażce z Hanowerem. Okazało się, że nie rzucał słów na wiatr. Jego podopieczni, którzy w starciach ligowych rozstawiają przeciwników po kątach i mocno trzymają się za plecami ekip z Płocka oraz Kielc, zostali natchnieni wiarą, że są w stanie sprawić niespodziankę, a za taką uznane zostanie pokonanie „Lwów”.

 

Kapitalny powrót

Drużyna z Niemiec przyjechała do Dąbrowy Górniczej bez asów atutowych. Trener Sebastian Hinze uznał, że Juri Knorr, Uwe Gensheimer czy Patrick Groetzki nie będą mu potrzebni do przełamania serii bez zwycięstwa, trwającej od... 28 listopada. Postanowił dać szansę innym i początkowo wszystko szło po jego myśli. Faworyci spokojnie rozgrywali ataki pozycyjne, wiele z nich kończyło się powodzeniem, ale 6 zatrzymał Piotr Wyszomirski. Jego koledzy robili wszystko, by rywale nie odskoczyli na większą liczbę bramek, raz po raz znajdując sposób na Davida Spatha, zmiennika Andreasa Wolffa w reprezentacji Niemiec. Dwie bramki straty do przerwy to w piłce ręcznej niewiele, ale 5 najczęściej odrabia się z mozołem. „Górnicy” najwyraźniej nie spodziewali się, że rywale drugą odsłonę rozpoczną z większym animuszem. Im przestało wpadać, a „Lwom” wpadało prawie wszystko i z 12:14 - w 3 minuty - zrobiło się 12:17. Szkoleniowiec Górnika zachował spokój. - Zawsze staram się wpajać zawodnikom, że mecz trwa 60 minut, a my mieliśmy jeszcze sporo czasu na odrobienie strat - powiedział Strząbała. To odrabianie strat szło powoli, bo na każdą bramkę miejscowych dopowiadali przeciwnicy. Trzeba więc było mocniej stanąć w obronie i zaryzykować. W 43 minucie, przy stanie 19:21, na ławkę kar odesłany został Damian Przytuła. Wydawało się, że goście wykorzystają okres gry w przewadze, a tymczasem... stracili dwie bramki. Obie zdobył Taras Minocki, rozpoczynając „demontaż” 9. zespołu Bundesligi. Trafił 5 razy z rzędu, a jego śladem poszli Dmytro Ilczenko, Rennosuke Tokuda oraz świetnie biegający do kontry Dmytro Artemenko i na 9 minut przed końcem zrobiło się 27:22.

 

Coś się przełączyło

Trener Hize nie zdzierżył. Poprosił o czas, ale rozmowa niewiele dała, bo jego zawodnicy mieli problem, by pokonać Kacpra Ligarzewskiego (zatrzymał 8 z 20 rzutów). Ich bramkowa posucha trwała 11 minut, co tak klasowej drużynie nie powinno się zdarzyć. Dopiero w końcówce zreflektowali się, że wynik im ucieka, ale na dogonienie zdeterminowanych zabrzan zabrakło im czasu, a także umiejętności i przegrali 26:29. - Trudno mi to racjonalnie wytłumaczyć. Gramy swoje, mamy mecz pod kontrolą, prowadzimy wysoko i nagle stajemy. Nie wiem dlaczego - zwieszał głowę szkoleniowiec „Lwów”, a z pomocą w analizie przyszedł mu Tomasz Strząbała. - Gdy było -5, wprowadziliśmy zmiany, które pozwoliły nam ustabilizować grę w ataku. Do tego doszedł szybki powrót do obrony i kilka interwencji bramkarza - powiedział trener Górnika, mając na myśli Ligarzewskiego. - Po kontrach rywali na początku drugiej połowy miałem obawy, ale w pewnym momencie coś się u nas przełączyło. Zaczęliśmy świetnie grać w obronie, wyprowadzaliśmy kontry, zdobywaliśmy łatwe bramki, a ja starałem się jak najlepiej pomóc zespołowi. Nasza radość jest ogromna - uśmiechał się jeden z bohaterów wtorkowego wieczoru, którego nazwisko skandowane było najczęściej.

 

Potrzeba nowej hali

Taniec radości po końcowej syrenie, owacja trybun dąbrowskiej hali „Centrum” (wysłużony obiekt przy Wolności nie spełnia europejskich standardów, stąd przymusowa wyprowadzka zabrzan do Dąbrowy Górniczej), na nich prezydent Zabrza Małgorzata Mańka-Szulik i refleksja dyrektora Górnika... - Mamy świadomość, że budowa nowej hali będzie jednym z głównych tematów kampanii przed kwietniowymi wyborami samorządowymi. Cieszę się, że nasza drużyna swoją grą i wynikami daje argumenty. A miasto zasługuje na nowoczesny obiekt, który przecież nie będzie służył tylko piłkarzom ręcznym. Na razie nasz klub wyprzedza miejską infrastrukturę o trzy długości - powiedział Dariusz Czernik, który oglądał mecz w towarzystwie Lukasa Podolskiego. - Skakał, krzyczał, przeżywał to bardzo. Oczywiście brak w zespole gości Juriego Knorra, drugiego strzelca niedawnego Euro, stanowił duże osłabienie, ale przecież to ekipa z Bundesligi, która w zeszłym roku zdobyła krajowy puchar. Dla nas udział w tej fazie to wielka przygoda, nagroda dla zawodników. Wszystko, co uda się wygrać, stanowi wartość dodaną - podkreślił dyrektor klubu, a zabrzańscy kibice już ostrzą sobie zęby na wizytę HBC Nantes. Ekipa z Francji zagości w Dąbrowie Górniczej 27 lutego i będzie to rewanż za mecz zaplanowany tydzień wcześniej.


Marek Hajkowski