Westchnienie
CZADOBLOG
W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałbym, że będę mógł kiedyś napisać felieton o „Złotych Butach” katowickiego „Sportu”. Prawda jest taka, że ja na tej klasyfikacji się wychowałem, pomagała mi ona - bez przesady - pokochać ligowe rozgrywki. Ileż ja lekcji w podstawówce i ogólniaku przebimbałem, analizując w ostatniej ławce poszczególne noty... Kupowałem „Sport” w kiosku, w drodze do szkoły i... nie mogłem wytrzymać, żeby zajrzeć do niego dopiero po lekcjach. Najbardziej lubiłem wgłębiać się w noty na dużej przerwie - podczas obiadu, na stołówce. Wtedy nie bałem się, że złapią mnie nauczyciele: był czas na analizę i porównania. Odtąd klasyfikacja kojarzy mi się z... zapachem zupy jarzynowej i sznycla, ale to przecież mieszanka zapachów szczęśliwego dzieciństwa...
Pamiętam, że zawsze zamierałem, gdy reporter „Sportu” dawał jakiemuś piłkarzowi za występ ósemkę. Oooooo! Taki piłkarz w mojej wewnętrznej hierarchii rósł i zostawał na zawsze w moim mózgu, mimo że czasem nigdy go wcześniej nie widziałem. Dziewiątka - to już była rzadkość, a ideał - dziesiątka - prawdziwy ewenement! Dziesiątkę to ja widziałem w „Sporcie” ledwie parę razy i musiał to być już - bez przesady - genialny występ. Takimi były zazwyczaj brawurowe występy w bramce, gdy jeden człowiek między słupkami spisywał się niczym „Tygrys w ludzkiej skórze” i potrafił sprawić, że jego drużyna, mimo że znajdowała się na parterze, nie przegrywała z zespołem z dziesiątego piętra. Albo niezwykłe strzeleckie popisy, gdy jeden piłkarz potrafił wbić trzy-cztery gole w meczu... Najczęściej jednak noty optowały między czwórką a szóstką. „Złote Buty” pozwalały mi lepiej poznać naszą ligę. Oczywiście - kiedy zacząłem chodzić na mecze, zacząłem też kląć na niektóre noty w „Sporcie”, bo moim zdaniem piłkarz X powinien dostać wyższą ocenę, a piłkarzy Y - niższą. Na tym właśnie moim zdaniem polegała wyjątkowość tej klasyfikacji. Można było się do niej osobiście ustawić. Zgadzać się albo obruszać. Czyli były emocje - to, co w sporcie i „Sporcie” powinno być najważniejsze.
Kiedy przeglądam nazwiska zwycięzców „Złotych Butów”, ogarnia mnie wzruszenie. Ileż tam znakomitych postaci tworzących historię naszego ligowego futbolu. Pierwszym laureatem był Edward Szymkowiak, postać wręcz niebywała, bramkarz - zjawisko, geniusz z Dąbrówki Małej, który gry między słupkami nauczył się sam, symbol Polonii Bytom. A potem? Prawdziwy przegląd znakomitości: Stanisław Oślizło - symbol Górnika, idealny kapitan, wzór elegancji i opanowania, który wygrywał ten plebiscyt najczęściej, i nawet niedawno mi mówił, jak bardzo sobie zwycięstwo w tej klasyfikacji cenił... Jan Liberda - rewelacyjny napastnik Polonii, o niezwykle dominującej osobowości, jeden z tych facetów, którzy umieli wszystko.... Włodzimierz Lubański i Zygfryd Szołtysik - bodaj najbardziej zgrana para w dziejach naszej klubowej piłki... Krzysztof Warzycha - symbol ostatniego mistrzowskiego zmartwychwstania Ruchu. Wielu, wielu innych wspaniałych, o których przeczytacie obok. Nowsze czasy to już siła cudzoziemska; pierwszym przyjezdnym piłkarzem, który wygrał tę klasyfikację był kolumbijski obrońca Manuel Arboleda.
A teraz? Teraz mogłem o „Złotych Butach” napisać ten felietonik. Czyż może być dla tamtego bajtla z Załęża coś przyjemniejszego? Mogę tylko westchnąć...
Paweł Czado