Sport

Wejść tylnymi drzwiami

Misja Portugalczyka Fernando Santosa w reprezentacji Polski zakończyła się fiaskiem. Fot. Paweł Bejnarowicz/PressFocus


Wejść tylnymi drzwiami

Rozmowa z trenerem Januszem Białkiem, byłym selekcjonerem reprezentacji Polski U-19 i U-20

 

Zacznijmy naszą rozmowę od spuentowania postawy reprezentacji Polski w minionym roku w eliminacjach do mistrzostw Europy. Mnie ciśnie się na usta jedno tylko zdanie: „ciszej nad tą trumną”. A panu jakie refleksje towarzyszą w związku z postawą biało-czerwonych?

- Odwołam się do naszej rozmowy po losowaniu grup eliminacyjnych. Powiedziałem wtedy, że skandalem byłoby, gdybyśmy - przy obowiązujących teraz zasadach - nie awansowali bezpośrednio do mistrzostw Europy w Niemczech. I do tego skandalu niestety doszło. Jesteśmy jednak dziećmi szczęścia i tego awansu jeszcze nie straciliśmy definitywnie. Możemy na mistrzostwa Europy wejść tylnymi drzwiami, wygrywając dwa mecze barażowe.

 

Do tego jeszcze dojdziemy. Wracając zaś do meritum sprawy, nie siląc się na rozbiór na czynniki pierwsze, reprezentanci Polski zawiedli pana na całej linii?

- Nie może być inaczej, skoro nasi reprezentanci nie wykonali wytyczonego zadania. Awans był ich obowiązkiem. Zawiedli nie tylko mnie, pana, ale przede wszystkim tysiące, jeżeli nie miliony, kibiców.

 

Były selekcjoner reprezentacji Polski Jerzy Engel powiedział, że jest trochę zażenowany tym, że nie awansowaliśmy bezpośrednio na Euro 2024. A pan?

- W pełni popieram słowa Jurka, podpisuję się pod jego słowami obiema rękami. Mamy przecież w kadrze dobrych i bardzo dobrych piłkarzy, a kilku nawet wybitnych, poczynając od grającego w Juventusie Turyn Wojtka Szczęsnego, a na Robercie Lewandowskim kończąc. Kapitan naszej drużyny narodowej nie dostał niczego za darmo. Wcześniej strzelał bramki jak karabin maszynowy, w Barcelonie trochę się zaciął, ale to wciąż znakomity napastnik. Kwestia tylko, by optymalnie wykorzystać ich zalety i możliwości, wydobyć potencjał. Czytałem niedawno artykuł o występującym w Fenerbahce Stambuł Sebastianie Szymańskim, który został sprzedany przez Legię do Dynama Moskwa za kilka milionów euro (dokładnie pięć i pół - przyp. BN), a teraz wart jest kilkadziesiąt (21 grudnia 2023 jego wartość oszacowano na pułapie 20 mln euro - przyp. BN). Okazuje się zatem, że można, trzeba tylko takiego zawodnika odpowiednio „zagospodarować”. Piłkarze muszą zrozumieć, że jedynym wykładnikiem ich wartości jest postawa na boisku, nic więcej. Nie liczy się to, jakiego fajnego wywiadu udzielili dziennikarzowi. Ja już tych rozmów nie czytam, bo to najczęściej są puste słowa, deklaracje bez pokrycia. Dlaczego tak uważam? Bo na boisku jest obraz nędzy i rozpaczy.

 

Dlaczego Fernando Santosowi nie wyszło? Bo kwalifikacji i umiejętności zarządzania zespołem chyba nie możemy mu odmówić?

- Polscy działacze, nie tylko piłkarscy, kierują się bardzo dziwnymi zasadami. Mianowicie uważają oni, co widać w ich czynach i decyzjach personalnych, że najlepszym trenerem jest obcokrajowiec. Języka polskiego taki szkoleniowiec nie musi używać, ba, oni nawet nie próbują się go uczyć! Argument jest taki, że polscy reprezentanci jakimś językiem obcym posługują się na co dzień. To prawda, ale ilu z nich zna na przykład portugalski? Pośrednictwo tłumacza niczego nie załatwia, bo tak naprawdę nie mamy pewności, czy on dokładnie tłumaczy to, o co chodzi trenerowi. Język sportowców i określenia przez nich używane są specyficzne, dlatego bardzo często dochodzi do problemów komunikacyjnych między trenerem i drużyną oraz między trenerem i zawodnikami. Pepa Guardioli chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Po odejściu z Barcelony przez trzy lata prowadził Bayern Monachium. Nim jednak podjął pracę w klubie z Bawarii, przez rok intensywnie uczył się języka niemieckiego, by potem w tym języku mógł się porozumiewać w szatni z zawodnikami. Przez ten „martwy” rok Bayern mu płacił. Oczywiście nikt nie miał wątpliwości, że Guardiola jest wielkim trenerem, ale kwestia komunikacji z piłkarzami była rzeczą pierwszorzędną. Zyskał szacunek zawodników, gdy posługiwał się językiem niemieckim, wtedy gotowi byli za niego umierać na boisku. I o to właśnie chodzi.

 

Który z meczów eliminacyjnych biało-czerwonych chciałby pan wymazać z pamięci? Przegrany z Mołdawią w Kiszyniowie, czy może z Czechami w Pradze? Przegrywać po trzech minutach 0:2 to duża sztuka. Gorszego otwarcia meczu sobie nie przypominam...

- Nie mam żadnych wątpliwości, że meczem, który do dzisiaj wywołuje u mnie odruchy wymiotne, jest porażka z Mołdawią. Do przerwy wydawało się, że wszystko mamy pod kontrolą i do dzisiaj zastanawiam się, kto podmienił naszych zawodników w drugiej połowie. Wróciły najgorsze demony, odbyliśmy podróż z nieba do piekła. Styl tej porażki zabolał nas jeszcze bardziej. Zawodnicy powinni zdawać sobie sprawę z tego, że odebrali nam, kibicom, wszelką przyjemność z oglądania meczów piłki nożnej.

 

Pierwszy mecz w barażach nasza kadra zagra z Estonią na PGE Stadionie Narodowym, decydujące spotkania odbędzie się w Walii lub Finlandii. Jak ocenia pan szanse biało-czerwonych na awans?

- Z ręką na sercu powiem, że nasze szanse oceniam na 50 procent. Przykro to mówić, ale powinniśmy zastanawiać się, czy korzystniej będzie zmierzyć się z Walijczykami czy Finami. Tymczasem my nie możemy być pewni, czy przeskoczymy Estonię. Doszło już do tego, że musimy martwić się o wynik w konfrontacji z takim przeciwnikiem. Mieliśmy już eliminacje śmierci, teraz czekają nas baraże i musimy „gimnastykować się”, jak wyjść z tego obronną ręką. Z reguły wiosnę mieliśmy zdecydowanie słabszą niż jesień i to jest powód do niepokoju, naprawdę mamy się czym martwić. Po prostu przed barażami więcej jest znaków zapytania niż pewników. Nie mam złudzeń, że będzie ciężko, na pewno niezbędny będzie element szczęścia, lecz mimo wszystko nie wyobrażam sobie, byśmy zostali na przysłowiowym lodzie. Lekko czy ciężko, ale awans do finałów mistrzostw Europy po prostu musi być!

 

Przejdźmy na ligowe podwórko. Kiedyś trener Orest Lenczyk powiedział, że w zawodzie trenera - który uważa za profesję dla idiotów - zawsze są sytuacje tak zaskakujące, że tydzień potrafi zmienić życiorys trenera. Jeżeli zgadza się pan z jego tezą, to co przychodzi panu do głowy w tym momencie?

- Zdecydowanie zgadzam się z opinią trenera Lenczyka. To klasyk, można tak powiedzieć. Najlepszym tego dowodem są efekty jego pracy w GKS-ie Bełchatów i Śląsku Wrocław, który pod jego wodzą po raz ostatni wywalczył mistrzostwo Polski. On pchnął te zespoły na właściwe tory. Zgadzam się z jego tezą, że nawet jeden mecz może odmienić los trenera, odbudować zespół i wyciągnąć go z dołka lub rozbić go w drobny mak. Jest wiele rzeczy, na które szkoleniowcy nie mają wpływu, jak kontuzja czołowego zawodnika, wykorzystany lub zmarnowany rzut karny w kluczowym momencie spotkania itp. Posłużę się przykładem sprzed lat. W Stali Mielec grali tacy piłkarze jak Piotrek Czachowski, Maciek Śliwowski czy Adam Fedoruk, a mimo to zespół błąkał się w dolnych rejonach tabeli. Doszedł do nas Krzysiek Tochel z Zagłębia Sosnowiec, który również miał propozycję gry w Lechu Poznań. Z sobie tylko wiadomych powodów wybrał nas i... Stal zakończyła rozgrywki na piątym miejscu, ocierając się o europejskie puchary. To pokazuje, że przypadki losowe powodują niezłe „zamieszanie” i dochodzi do sytuacji, których wcześniej nie sposób było przewidzieć.

 

Jacek Magiera ze Śląskiem Wrocław zrobił jesienią wynik ponad stan? Poza Erikiem Exposito przecież nie ma w zespole wybitnych indywidualności.

- Pragnę tylko przypomnieć, że Jacek Magiera już wcześniej był trenerem Śląska. Teraz przeżywa w tym klubie wielki okres, do czego z pewnością przyczyniła się znajomość tego środowiska. Jego przykład pokazuje, że każdy trener powinien dostać drugą szansę. On teraz wie, czego się spodziewać po drużynie, jakie są możliwości poszczególnych zawodników itp. Wychowany na Legii Warszawa jako piłkarz i trener przekonał się, że nie da się przenieść pewnych rzeczy na inny grunt, na inną drużynę. Po prostu w praniu okazało się, że trzeba inaczej popatrzeć na drużynę. Mnie zastanawia jedna rzecz - Śląsk jest najmniej biegającą drużyną w ekstraklasie, a mimo to na półmetku jest na pierwszym miejscu w tabeli...

 

Przegrany mecz z Mołdawią w Kiszyniowie odbił się czkawką naszym reprezentantom (w środku Sebastian Szymański). Fot. Sergey Sokolov/PressFocus


Rozmawiał Bogdan Nather