Ważne są tylko barwy?
BEZ ROZGRZEWKI - Andrzej Grygierczyk
Teoretycznie ma to być krótsza – choć niekoniecznie łatwiejsza – droga do zaszczytów, a nade wszystko do większych pieniędzy. Pozostaje ten drobiazg, że po drodze trzeba będzie to i owo wygrywać, które to oczekiwanie wiąże się z pewnym rodzajem ruletki. Jak to w sporcie. Zatem: będą zwycięstwa – będą duże pieniądze i dalsze możliwości rozwojowe (czytaj: zakupy graczy zdolnych podnieść poziom drużyny), a jeśli nie będzie zwycięstw, to prędzej czy później wrócimy do tego pułapu, na którym byliśmy przez długie minione lata. Dodajmy jednocześnie: gorzkie lata, zwłaszcza że nasze kluby żegnały się z Europą jeszcze w... lecie albo tuż po nim.
Żeby nie było: cieszę się z awansów Legii i Jagiellonii do ćwierćfinałów Ligi Konferencji, mimo że to rywalizacja odpowiadająca trzeciej lidze – po Lidze Mistrzów i Lidze Europy – a gdyby ją przenieść do lat 70., nazywałaby się najpewniej Pucharem Miast Targowych. Te awanse łagodzą z lekka długoletniego kaca, pokazują też, że tak całkiem klubowa polska piłka nożna nie wypadła z europejskiego obiegu.
Mimo wszystko, coś mnie w tym wszystkim uwiera, a najbardziej to, że w gruncie rzeczy polskich wątków w tych osiągnięciach jest... mniej niż połowa, w porywach połowa. Rzecz jasna dotyczy to głównie personaliów. Policzmy, ilu naszych zawodników miało wpływ na takie, a nie inne rezultaty. Na przykład w Jagiellonii w wyjściowym składzie na Cercle Brugge byli Sławomir Abramowicz, Jarosław Kubicki i Mateusz Skrzypczak. Legia była lepsza pod tym względem – w Warszawie przeciwko FC Molde wyszła w składzie z Kacprem Tobiaszem, Pawłem Wszołkiem, Arturem Jędrzejczykiem, Bartoszem Kapustką, Rafałem Augustyniakiem i Kacprem Chodyną. Jak gdyby Goncalo Feio przewidywał (i założył), że polski w nadspodziewanie dużej mierze skład rzuci się na niewygodnych rywali z Norwegii z o wiele większą pasją aniżeli skład mniej polski. Ktoś skomentował, że to „skład szokujący” i chyba miał rację, bo kłócił się on z wcześniejszymi personalnymi układankami, w których dominowali cudzoziemcy.
Że co? Że niedzisiejszy jestem? Że bywało, iż taki (na przykład) Arsenal – za czasów Arsena Wengera – nie miał w składzie żadnego Anglika, a i tak był kochany? Że się mylę co do poziomu identyfikacji kibica z klubem, w którym brak rodaków-swojaków? Że ważne są tylko barwy, a nie miejsce urodzenia zawodnika?
Może i tak; widocznie pozostałem mentalnie i sentymentalnie w tych zamierzchłych czasach, kiedy w szatniach śląskich klubów mówiło się po śląsku, a „gorol” musiał szybko gwarę przyswoić (zacząć rozumieć), żeby poczuć się bardziej u siebie. A dzisiaj? Najlepiej przyswoić sobie angielski, bo w niemal każdej szatni polskiego ekstraklasowego klubu zrobiła się taka wieża Babel, iż trudno o inną drogę porozumienia.
Tak to za sprawą rozmawiania w „obcych językach”, a w sumie szeroko rozumianego multi-kulti, polski futbol zrobił się europejski albo nawet światowy. Przydałby się jednak jeszcze jeden aspekt; ten mianowicie, żeby w europejskość czy światowość przyoblekł się poziom gry naszej reprezentacji, w której skądinąd – na mecze z Litwą i Maltą – znalazło się miejsce dla raptem dwóch zawodników grających nad Wisłą: bramkarza Bartosza Mrozka (w roli pomocnika dla kolegów z bramki) oraz Mateusza Skrzypczaka (powołanego w trybie awaryjnym).
Może to też myślenie niedzisiejsze, ale niech miarą statusu polskiego futbolu będzie to, jak spisuje się reprezentacja, a dopiero w drugiej kolejności to, dokąd docierają polskie kluby w europejskiej rywalizacji, zwłaszcza jeśli w tych klubach rodaków tyle, co kot napłakał.