Sport

W kotlecie czarownic

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

Nie umknął mej uwadze lapsus roku, który rzutem na taśmę, tuż przed sylwestrową północą, przytrafił się młodej damie prowadzącej galę noworoczną na Stadionie Śląskim: „Kotlet Czarownic cały drży!”. I ja zadrżałem, a potem zarżałem, przez łzy rzecz jasna, bo jednak to, co chorzowskie odbieram osobiście, opodal Kotła Czarownic żyłem czterdzieści lat, w tymże kotle gotowałem się nieraz z emocji, od pierwszych wizyt jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy ojciec zabierał mnie na żużlowe mistrzostwa świata, aż po ostatnie rekordy frekwencyjne pierwszoligowego Ruchu. Zatem kiedy młoda dama – wierzę, że z przejęzyczenia, nie z niedotlenienia tudzież niedouczenia – przechrzciła Śląski na schabowy, to jakbym usłyszał, że ktoś zapowiada Wojciecha Kurczoka, podjąłem wyzwanie i rzuciłem mięsem a w kieszeni dłoń mi się otwarła aby wymierzyć klapsa, a nawet zgoła niepoprawnie wyklepać komuś pupę na kotlet. Jeszcze do niedawna prym w lapsusach wiedli eksperci sportowi: jeden taki właśnie podczas relacji z ligowego meczu na Śląskim rzekł był, że piłkarzom „opadły morale” (dobrze, że nie gacie), lecz zaraz potem drugi go przebił, ogłaszając, że „Legia stąpa po cienkim lądzie”, ale drżący kotlet to już wyższa szkoła językowej abstrakcji pod rękę z ignorancją idącej. Owóż, odezwała się kotletowa muzyka wspomnień, której się łacno poddaję u progu karnawału, bo akurat niewiele w piłce intrygującej bieżączki, może poza golami Denzela Dumfriesa w półfinale Superpucharu Włoch (miód i wino, nie wiadomo który piękniejszy – pomyślałby kto, że pewnie mamy w reprezentacji prawego obrońcę tej klasy, skoro Cash nie dostaje powołań…). Z pierwszych wizyt na Śląskim pamiętam hałas motocykli i zapach metanolu – stary projektował wtedy plakaty na zawody żużlowe, więc dostawał darmowe zaproszenia, dla mnie było za głośno, płakałem i chciałem do domu, ojciec się wściekał, bo się dopchał się nawet do mistrza Ivana Maugera po autograf, którym wzgardziłem obrażony. Na Śląski wróciłem już samodzielnie w latach osiemdziesiątych, widziałem tam wielkie kluby goszczone przez Górnika, Gieksę i Ruch (Bayern, Rangers, Celtic, Inter), świadkowałem klęskom i tryumfom reprezentacji, przeżywałem oburzenie, kiedy stadion pominięto przy nominacjach na gospodarzy Euro 2012 i tęskniłem za nim przez lata przedłużającego się remontu (niesławna awaria „krokodyli” spajających zadaszenie). Śląski po Cichej był moim drugim domem, teraz na lata pewnie będzie pierwszym, bo bardziej dzisiaj wierzę w Ruch na podium ekstraklasy, niż Ruch na nowym chorzowskim obiekcie – choć obie te wizje należy rozpatrywać w kategorii pobożnych, życzeń (to jedyna pobożność, na którą mnie stać). Pomnę, jak przygrywały do tego drżącego kotleta orkiestry górnicze, jak pobijał rekordy decybeli przy okazji awansów kadry na mistrzowskie turnieje (byłem na decydujących meczach - dwukrotnie z Belgią, po razie z Norwegią i Szwecją), ale też nigdy nie zapomnę nagłej martwej ciszy w ostatniej minucie eliminacji do olimpiady w Seulu, kiedy w ostatniej minucie straciliśmy gola z RFN i awans poszedł się kochać. Pamiętam kiksy stulecia (Kosowski z rzutu rożnego w bliższy aut bramkowy, Kuszczak wpuszczający gola ze stu metrów, strzelonego przez kolumbijskiego bramkarza) ale i gole na miarę nagrody Puskasa (z mniej pamiętanych: Dziekanowski w 1985 przeciw Włochom). Nie zapomnę Wielkich Derbów Śląska z 2008, które oglądało ponad 40 tysięcy ludzi i naonczas był to w lidze wynik niebotyczny (nowe stadiony Śląska, Lecha i Lechii jeszcze wtedy nie istniały), meczu z Widzewem, kiedy padł aktualny rekord ekstraklasowej frekwencji i nie mogę się doczekać lutowego meczu z Wisłą, gdzie najpewniej na lata zostanie ustalony kolejny – wreszcie padnie „pięćdziesiona”. Ruch cierpi obecnie na najbardziej luksusową bezdomność w Europie, nie chcę drażnić fanatyków – domatorów, ale mam naturę nomady, przeprowadzałem się życiu kilkadziesiąt razy, dom rodzinny sprzedałem bez bólu, kiedy okazało się, że koszta remontu przekraczają granice rozsądku. Reprezentacja Polski już się zadomowiła na warszawskim prawym brzegu Wisły, Górnik i Gieksa będą grały na nowoczesnych, pięknych i pojemnych obiektach, gdyby Ruch się ze Śląskiego wyprowadził, piłki nożnej tam po prostu zabraknie. Kocioł wyżyje z koncertów i zawodwó lekkoatletycznych i okolicznościowych imprez, ale bez futbolu ostatecznie skotlecieje. Żałowałbym.