Sport

W kapciach prosto z hotelu?

Zacny redakcyjny kolega Paweł Czado poruszył w mediach społecznościowych wałkowany od dziesięcioleci temat lokalizacji spotkań piłkarskiej reprezentacji Polski.

Zacny redakcyjny kolega Paweł Czado poruszył w mediach społecznościowych wałkowany od dziesięcioleci temat lokalizacji spotkań piłkarskiej reprezentacji Polski. Jego zdaniem godnie i sprawiedliwie byłoby rozrzucać je po kraju, wszak dużych i pięknych stadionów został ci u nas dostatek, to spuścizna po Euro 2012. Co prawda daleko nam do Anglii i Hiszpanii, ale już tacy Włosi mają nam czego zazdrościć. Z tego zresztą powodu rywalizowali z nami i Ukrainą o organizację wspomnianego Euro. Chodziło o rządową kasę na przebudowę archaicznych stadionów. Mistrzostw - ku rozgoryczeniu Michela Platiniego i Zbigniewa Bońka - nie zorganizowali, a Stadio Olimpico można do dziś nazywać współczesnym Colosseum, szacownym zabytkiem. Gdy zawitałem nań kilka lat temu, skonstatowałem, że prawie się nie zmienił od czasów mojego biegania na linii w finale Mundialu 1990. Na te słowa sędziwy gospodarz pamiętający owe czasy odparł: „Myli się pan, wtedy szatnie były pomalowane na niebiesko, a dziś są na zielono”. Przypomniała mi się niedawna wizyta na stadionie przy Bukowej w Katowicach w roli obserwatora sędziów. Poprosiłem arbitrów, by odsunęli szafę w szatni i stwierdziłem, że wciąż jest na niej tabliczka kopalni Wujek, z której mebel wypożyczono. Różnica jest taka, że lada moment otwarty zostanie nowy stadion w Katowicach, a w Rzymie nihil novi.

Przez wiele lat najważniejsze mecze reprezentacja rozgrywała na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Był największy w Polsce a jego przydomek „Kocioł Czarownic” działał mobilizująco na Biało-czerwonych i paraliżująco na ich rywali. Z widocznością różnie bywało, jesienną porą trzeba było mieć sokoli wzrok, by rozróżniać zawodników. W trakcie jednego z meczów kadry Jerzego Engela ówczesny wiceprezes PZPN Zbigniew Boniek rzekł był do mnie: „Listek, ja w naszym zespole rozróżniam jedynie Olisadebe”. Za prezesury śląskiego magnata Mariana Dziurowicza - postaci wybitniejszej niż o niej pisano i mówiono na salonach „warszawki” - większość spotkań kadry lokalizowano w okolicach Katowic. Nawet posiedzenia zarządu PZPN odbywały się w nowoczesnym na tamte czasy ośrodku GieKSy przy Ceglanej. Gdy przejąłem stery od „Dziury”, postanowiłem dopieścić także inne regiony. Reprezentacja grała zatem w Ostrowcu Świętokrzyskim, Mielcu, Kaliszu, Poznaniu, Szczecinie, Wrocławiu, a nawet... w Grójcu. Mój zastępca Zibi Boniek (dużo dziś o nim, ale to przecież postać nietuzinkowa) proponował, by wszystkie mecze rozgrywać na „starej Legii”. Argumentował w swoim stylu: - Chce ci się tyle jeździć po kraju? Tu możemy pójść na mecz w kapciach prosto z hotelu. Prezydent FIFA Sepp Blatter, goszcząc na meczu Polska - Anglia przy Łazienkowskiej, stwierdził bez ogródek, że czuje się jak w więzieniu Alcatraz, a nie na stadionie piłkarskim. Za młodu często podróżowałem do Chorzowa na mecze reprezentacji. Pamiętam zdezelowany autokar marki Jelcz, półlitrówki z czerwoną kartką pod ogórki kiszone oraz chóralne śpiewy bez wulgaryzmów. Po meczu do parcianych worków zbierano setki pustych flaszek, wielu przybyszów z całego kraju nie pamiętało wyniku, ale nikt nikogo nie okradł, nie pobił, nie obraził. Dziś brzmi jak bajka, ale tak było.

Teraz na mecze reprezentacji zmierza do Warszawy zupełnie inna klientela. Luksusowymi limuzynami, pierwszą klasą pendolino, samolotami. Przysłowiowe Grażyny i Janusze stać na lożę VIP, dobry hotel i koszulkę za pół tysiąca. Atmosfera na trybunach dziwna, jakże inna od tej na meczach klubowych. Setka kibiców z Chorwacji dopingowała głośniej niż wielotysięczny tłum tubylców w dziwacznych pióropuszach i biało-czerwonych wiankach niczym z Balladyny.

Stadiony w Gdańsku, Wrocławiu, Poznaniu i Chorzowie zasługują na coś więcej niż mecze ligowe. W Anglii „synowie Albionu” najważniejsze spotkania grają na legendarnym Wembley, ale te mniej ważne w Southampton, Birmingham, Liverpoolu. Liga Narodów to rozgrywki na wpół towarzyskie przecież. A co działo się na murawie? Mecz z Portugalią bez historii, goście przebiegli się po nas jak krakowska Wisła po liderującej Termalice Nieciecza, co samokrytycznie przyznali trenerzy i piłkarze „Słoni”. Pocieszę fajnych kibiców z Niecieczy - zwą się „nieliczni- fanatyczni” - że kilka dni później Polska zagrała całkiem inny mecz z równie silną co Portugalia Chorwacją. Był pot, krew, łzy i polot. Fajnie się patrzyło na kiwki, podania i zwody Zalewskiego. Urbańskiego czy Zielińskiego, na mądrość Lewandowskiego. Skoro jednak budowę domu należy zaczynać od fundamentów, to mamy powód do niepokoju. Bo fundamentem jest w grach zespołowych defensywa. Michał Probierz dobrze o tym wie. Nie możemy tracić sześciu bramek w dwóch domowych meczach. Na eliminacje mundialu skład, a co za tym idzie - jakość polskiej formacji obronnej - będzie inny. Wiem, że do poziomu formacji z Szymanowskim, Gorgoniem, Żmudą i Musiałem prędko nie dojdziemy, ale niech żywi nie tracą nadziei. Mecz z Chorwacją oglądałem z miejsca blisko boiska, wolę takie od loży VIP, gdzie rozmawia się o wszystkim poza futbolem. Śledziłem każdy ruch Luki Modricia. To jest artysta, geniusz, mały wielki lider. Cenię go bardziej niż pięknego Cristiano.

A na marginesie. Polskie kolarstwo jest w ślepej uliczce, olimpijski medal Darii Pikulik tylko zaciemnia obraz. Długi, kłótnie, bałagan od lat. Teraz też bezkrólewie, stary prezes nie uznaje nowego, poszło o źle postawiony krzyżyk na karcie do głosowania. Wagarowałem, gdy finiszował Wyścig Pokoju, uwielbiałem Szurkowskiego i Szozdę, mój protoplasta Jurand Koszutski był kolarskim olimpijczykiem w Amsterdamie i martwię się bardzo o przyszłość tej dyscypliny. Fantastyczna praca Czesława Langa, twórcy Tour de Pologne, nie poprawi sytuacji. Trzeba zacząć od napompowania opon w pordzewiałych bicyklach, a potem stopniowo przywracać normalność.

Na mecze na Stadionie Narodowym przychodzi specyficzny typ publiczności. Fot. Łukasz Sobala/Pressfocus