Hideki Matsuyama jest podziwiany nie tylko za umiejętności sportowe, ale i za swoją skromność. Fot. PAP/EPA


W Japonii jest bogiem

Hideki Matsuyama jest gwiazdą sportu trochę z innej planety. Mimo sławy i pieniędzy pozostał człowiekiem, skromnym, nieśmiałym, nieco wycofanym i tajemniczym.

 

Po zwycięstwie w Masters i zdobyciu Zielonej Marynarki - jednego z najbardziej pożądanych trofeów golfowych, widziano go na zatłoczonym lotnisku w Atlancie, z niedbale przewieszoną przez ramię, charakterystyczną marynarką, zmierzającego na komercyjny lot do Japonii. 

A przecież nikt wcale nie zdziwiłby się, gdyby podróżował prywatnym odrzutowcem, rozkoszując się na jego pokładzie kawiorem, przegrzebkami i szampanem. Mimo już wtedy zarobionych ciężkich milionów, wciąż lubił jeździć mało wystrzałowym wanem i podczas przerwy w drugiej rundzie pamiętnego Masters zaszył się w jego wnętrzu, zabijając czas grami na telefonie. 

 

Wcale się nie zmienił

W swojej ojczyźnie jest bogiem. Jego rodacy oszaleli na punkcie golfa, który jest w Kraju Kwitnącej Wiśni niezwykle popularny. Kiedy jako pierwszy Azjata w historii wygrywał Masters, w 2021 roku, w kraju zapanowała narodowa euforia. On jednak wcale się nie zmienił, pozostając tym samym człowiekiem, skromnym, nieśmiałym, nieco wycofanym i tajemniczym. Do wywiadów po turnieju potrzebuje tłumacza, ponieważ jego angielski jest raczej w formie szczątkowej. Kiedy w sierpniu 2022 roku kuszony był przez LIV Golf oszałamiającą kwotą, prognozowaną na jakieś 400 milionów dolarów, powiedział grzecznie - nie. Greg Norman, głównodowodzący saudyjskiej ligi dobrze wiedział, że najpopularniejszy golfista nie tylko Japonii, ale też całej Azji, stanowiącej gigantyczny rynek golfowy, jest wart tych pieniędzy. On wolał jednak dalej wojować w najlepszej golfowej lidze świata. Zwłaszcza że w Narashino Country Club czekała na niego obrona tytułu w ZOZO Championship, pierwszego turnieju PGA Tour rozgrywanego w Japonii, którego kilka lat wcześniej pierwszym triumfatorem został jego idol – Tiger Woods.

 

Nie tak miało być

Tegoroczny The Genesis Invitational obfitował w kilka zaskakujących zdarzeń. Tiger Woods, gospodarz turnieju, na którego występ czekano z wypiekami na twarzy, kolejny raz wracający do gry, po piątkowych sześciu dołkach zwieziony został z pola „Melexem”! Świat zamarł. W pierwszej chwili wyglądało to na kontuzję, zwłaszcza że Tygrys, po wycofaniu się z ubiegłorocznego Masters, przeszedł operację prawej kostki, która tak bardzo ucierpiała w poważnym wypadku samochodowym trzy lata temu. Na szczęście tym razem okazało się, że była to po prostu jakaś wredna grypa, a Tigera najprawdopodobniej zobaczymy ponownie już wkrótce. Być może będzie to Arnold Palmer Invitational, turniej, w którym wygrywał 8-krotnie. Może być to również rozgrywany tydzień później The Players Championship, gdzie kończy się jego prawo do gry, po historycznym, piątym zwycięstwie w Masters, w 2019 roku. Z racji mocno wyeksploatowanego organizmu pewnie trudno będzie mu wystąpić tydzień po tygodniu. Ciekawe na jaki wariant się zdecyduje.

 

Jordan w podbramkowej sytuacji

Nie najlepiej czuł się w piątek w Riviera Country Club również inny gwiazdor golfa – Jordan Spieth. Zaczął mocno, tracąc na półmetku rundy tylko trzy strzały do prowadzenia. Później sprawy przybrały zły obrót i spadł z hukiem w klasyfikacji, finiszując rundą 73. Następnie, o zgrozo, podpisał kartę z zaniżonym wynikiem na czwartym dołku, za co musiał zostać zdyskwalifikowany. Tak, bez wdawania się w szczegóły, tłumaczył potem tę niesłychaną sytuację: „Dziś źle podpisałem kartę i opuściłem miejsce sprawdzania wyników, po tym, jak pomyślałem, że przeszedłem wszystkie procedury, aby upewnić się, że jest ona prawidłowa. Zasady to zasady i biorę na siebie pełną odpowiedzialność”. W późniejszej rozmowie z mediami, mający swoje spostrzeżenia Xander Schauffele, ujawnił, że istniał uzasadniony powód, dla którego Jordan tak fatalnie się pomylił. Okazuje się, że była to sytuacja mocno awaryjna: „Był naprawdę chory i miał trudny ostatni dołek. Rozumiem, jak to wszystko się potoczyło”.

 

Prawie spełniony

Mistrz Masters, rozpoczynając dzień sześć strzałów od prowadzenia, wystrzelił z niesamowitą rundą finałową, zwyciężając z przewagą trzech uderzeń! 31-latek trafił sześć birdie na ostatnich dziewięciu dołkach i kończył z wynikiem -17, zdobywając dziewiąte trofeum PGA Tour. Mimo najniższej rundy finałowej zwycięzcy w historii rozgrywanego od 1926 roku turnieju, zarobionych czterech milionów dolarów, pierwszego TOP 10 po 343 dniach i pierwszego triumfu od 763 dni, nie był do końca spełniony. Jak sam powiedział nienaganną japońszczyzną: „Odkąd zostałem zawodowcem zwycięstwo w tym turnieju było jednym z moich celów. Po tym jak Tiger został gospodarzem, ten cel stał się znacznie większy. Jestem trochę rozczarowany, że nie mogłem dzisiaj zrobić sobie zdjęcia z Tigerem”. Wszystko oczywiście spowodowane było chorobą gospodarza, który wyjątkowo nie mógł osobiście pogratulować triumfatorowi. Opublikował za to stosowny wpis na platformie X: „Gratuluję @hidekiofficial_ niesamowitego zwycięstwa w @thegenesisinv. Oglądałem cały dzień i zobaczenie rekordowego wyniku 62 i odrobienia sześciu uderzeń straty, jest naprawdę wyjątkowe”. Drugim miejscem podzielili się: Luke List i Will Zalatoris. Dla Zalatorisa, powoli wracającego do formy po kwietniowej operacji kręgosłupa, był to bardzo emocjonalny turniej. W piątek trafił hole-in-one i dopiero po turnieju wyznał, że w czwartek odeszła bardzo bliska mu osoba. Tracąc kolejne uderzenie, na czwartej pozycji uplasowali się: Kanadyjczyk Adam Hadwin i grający w niedzielę w finałowej grupie, nierozłączni przyjaciele: Xander Schauffele i Patrick Cantlay. Już w czwartek PGA Tour przenosi się do Meksyku, na Mexico Open at Vidanta. Tytułu bronić będzie Tony Finau. Transmisje w Eurosport 2.


Kasia Nieciak