Sport

W dobrym kierunku...

Tak szukano pozytywów po inaugurujących rywalizację w Pucharze Świata konkursach w Lillehammer.

Trener Thomas Thurnbichler robi dobrą minę do złej gry... Fot. Rafał Rusek/PressFocus

SKOKI NARCIARSKIE

Ostatnio w polskim sporcie popularne stało się powiedzenie: idziemy w dobrym kierunku. Użył go Michał Probierz, a powtórzyli jego kadrowicze po przegranym meczu ze Szkocją. W ten weekend, po inauguracyjnych konkursach Pucharu Świata w norweskim Lillehammer, te słowa popłynęły z ust trenera polskich skoczków Thomasa Thurnbichlera i chociażby Kamila Stocha. Dziwne, że nie za bardzo chcą się z tym zgodzić ani fani futbolu, ani skoków narciarskich.

A przecież austriacki szkoleniowiec podał konkretny argument na poparcie swojej tezy. W ubiegłym roku podczas inauguracji pucharowej karuzeli w fińskiej Ruce było jeszcze gorzej. Wtedy, w sobotnim konkursie, do drugiej serii zakwalifikował się tylko jeden Polak, Dawid Kubacki, który ostatecznie zajął 21. miejsce. Pozostali - Kamil Stoch, Piotr Żyła, Paweł Wąsek i Aleksander Zniszczoł - przepadli po pierwszej serii. Dzień później było „lepiej”, bo do finałowej serii weszli Kubacki i Żyła, zajmując odpowiednio 23. i 21. miejsce. A teraz w Lillehamer w oba dni mieliśmy po trzech Polaków w decydującej serii, zaś w sobotę Wąsek zajął przyzwoite 14. miejsce, rozdzielając w klasyfikacji takie znakomitości jak Japończyka Ryou Kobayashiego i Niemca Andreasa Wellingera.

O lepszym starcie do sezonu wspomniał też Stoch, który rok temu dwukrotnie przepadł w pierwszej serii, a teraz zapunktował. Dodał jeszcze, że wierzy w swoją ciężką pracę, bo w Lillehammer oddał najlepsze - choć nie wszystkie - skoki. To były jednak tylko słowa do mikrofonu, bo po czterokrotnym mistrzu olimpijskim widać było ogromne rozczarowanie. Przecież nie po to zdecydował się na indywidualny cykl przygotowań i indywidualny sztab trenerski w osobach Czecha Michala Doleżala i Łukasza Kruczka, żeby zacząć z tak niskiego pułapu. Ale być może to są jeszcze skutki październikowej kontuzji kolana. Może przyjdzie jeszcze czas na szeroki uśmiech po zawodach...

Raczej nie może liczyć na to Maciej Kot, który w Norwegii skakał bardzo słabo i został obdarzony przydomkiem „Nielot”. Szybko wyczerpał limit zaufania u trenera Turnbichlera, który postanowił przed konkursami w Ruce w ten weekend wymienić go na Jakuba Wolnego. A przypomnijmy, że kilkanaście dni temu Austriak, podając piątkę swoich wybrańców, wśród których znalazł się pan Maciej, informował, że pojadą do Norwegii i Finlandii.

- Zrobimy małą zmianę w składzie na zawody w Ruce. W rozmowie z Maciejem Kotem zdecydowaliśmy, że wróci do domu. Będzie trenował w Eisenerz wspólnie z Piotrem Żyłą, Kacprem Juroszkiem i drugą drużyną. Ruka to nie jest łatwa skocznia. Trzeba też mieć jasność co się chce osiągnąć. W zasadzie Maciej skakał dobrze przez ostatnie trzy tygodnie, a tutaj miał naprawdę trudny czas, więc lepiej dla niego, by zrobił kilka naturalnych skoków treningowych. Potem wróci do Wisły (trzecie kolejne zawody Pucharu Świata w tej miejscowości od 6 do 8 grudnia - red.) z jasną wizją i spróbuje tam dostać kolejną szansę dołączenia do drużyny. Jego miejsce w kadrze zajmie Kuba Wolny - zacytowało Thurnbichlera skijumping.pl.

Decyzja o kadrowej roszadzie zrozumiała, ale wywołała też komentarze wokół osoby Macieja Kota. Podano choćby taką informację, że w ubiegłym sezonie kierowany przez Austriaka sztab trenerski wystawił Kota w 18 konkursach PŚ. Ten sześciokrotnie odpadł w kwalifikacjach, a jak je przeszedł to siedmiokrotnie odpadał po pierwszej serii, tylko pięć razy wszedł do drugiej i zdobył 21 punktów. Jego najlepszym osiągnięciem była 21. lokata. Jeszcze gorzej było w poprzednich sezonach. W 2022/23 zdobył zaledwie cztery punkty, a w 2021/22 ani jednego.

Czyżby był wyjątkowym ulubieńcem trenerów? A może po prostu zaplecze w polskich skokach jest tak mizerne, że 33-letni Maciej Kot wciąż dostaje szanse, bo nie ma lepszych od niego?

Andrzej Wasik