Sport

W cieniu wieży Eiffla

Francuzi imprezę czterolecia przygotowali znakomicie i trudno było znaleźć słabe punkty, chociaż nie można powiedzieć, że nie było ich wcale.

Zdobywając cztery złote medale, francuski pływak Leon Marchand zapracował na status największej gwiazdy paryskich igrzysk. Fot. Laurent VU/SIPA/PressFocus

Gdyby nie częstszy niż zwykle stukot młotków i hałas wiertarek, a także wszechobecne ciężarówki oraz maszyny budowlane demontujące tymczasowe trybuny, można by pomyśleć, że w Paryżu... nie działo się nic wyjątkowego. Kilkanaście godzin po ceremonii zamknięcia igrzysk, z ulic francuskiej stolicy zniknęły tysiące żołnierzy i policjantów, a pojawiło się mnóstwo śmieci oraz zniszczonych banerów, na których można było dostrzec fragmenty napisu „Paris 2024”. Życie toczyło się prawie tak samo, jak miesiąc wcześniej. Prawie... Francuzi mieli sporo powodów do satysfakcji, bo imprezę czterolecia przygotowali znakomicie i trudno było znaleźć słabe punkty, chociaż nie można powiedzieć, że nie było ich wcale.

Szalejące krokomierze

Przed igrzyskami Francja przeżywała trudny okres, z niespodziewanymi wyborami, zamieszkami i wieloma incydentami, które zaburzały harmonię przygotowań. Zewsząd docierały również sygnały, że terroryści przygotowują się nie mniej intensywnie niż sportowcy. Dlatego najważniejsze było bezpieczeństwo. Na długi czas przed startem olimpijskich zmagań można było dostrzec spadochroniarzy, którzy ćwiczyli w pobliżu wieży Eiffla, nurków szperających w pobliżu mostów, czy komandosów sprawdzających budynki w okolicy aren. Jeśli ktoś przyjechał do Paryża tylko w celach turystycznych, z pewnością żałował, bo wiele kluczowych obiektów albo było niedostępnych, albo miało ograniczony dostęp. Miasto „tonęło” w barierkach, które uniemożliwiały podejście w wymarzone rejony. Skutecznym środkiem transportu były... nogi, bowiem większość stacji metra i przystanków wzdłuż Sekwany zostało wyłączonych z użytkowania. I chociaż samParyż jest kilka razy mniejszy od Warszawy, a nawet Katowic, czy Wisły, to krokomierz z pewnością miał prawo szaleć. Każda arena, hotel, czy centrum medialne otoczone było kordonem ochroniarzy, a kontrole bywały bardziej skrupulatne niż na lotniskach.

Bezpieczeństwo i ekologia

Pierwsze dni były trudne, również dla sportowców. Jakikolwiek pakunek na trasie autobusu zmuszał do postoju i oczekiwania na służby. Klimatyzacji brak, a okien nie wolno otwierać, by ktoś nie wpadł na pomysł wrzucenia czegoś do środka. Z każdym dniem wszystko przebiegało coraz sprawniej, a po czasie wszyscy mogą powiedzieć - „opłaciło się”. Być może dowiemy się, czy jakieś akcje zostały udaremnione, czy nawet takowych nie było, ale miliony euro wydane na zabezpieczenie imprezy nie poszły na marne. Najczęstsze zdanie podsumowujące igrzyska, które padało i wciąż pada we francuskich mediach, brzmi: „Najważniejsze, że było bezpiecznie”. Tuż za bezpieczeństwem znalazła się ekologia; pod tym względem miały to być igrzyska inne niż wszystkie. Były. Do przesady. Zarówno w wiosce olimpijskiej, jak i medialnej postawiono na minimalizm. Chociaż przestrzeni było mnóstwo, to w środku pokoju było kilka krzeseł, telewizor, suszak na pranie i wieszaki za drzwiami, których szafą nazwać nie można. Ale głównym punktem łóżko z...kartonu, które po igrzyskach miało zostać zmielone i użyte do produkcji czegoś równie pomysłowego. Ponadto zrezygnowano z klimatyzacji, co przy temperaturach przekraczających 30 stopni Celsjusza okazało się pomysłem mało trafionym, na dodatek mocno zalatującym hipokryzją. W studiu francuskiej telewizji, przed kamerami, do schładzania używano wachlarzy, ale gdy tylko gasła czerwona lampka, udawano się do pomieszczeń, w których nie było więcej niż kilkanaście kresek.

Swojskie słowo na „K”

Podobnie rzecz ma się z Sekwaną, która miała być czysta, ale nie była. Propagandowa linia nakazała triatlonistom startować, lecz burza trwa. Nawet Francuzi wiedzą, że na własną odpowiedzialność do Sekwany można wskoczyć, ale wypłynąć w podobnym stanie już niekoniecznie. Lista niezbyt pozytywnych mikroorganizmów i chorób, którymi straszy stołeczna rzeka, jest długa na kilka stron, ale nie może być inaczej, skoro Paryż sam w sobie jest miastem brudnym, a bajka, w której - właśnie w Paryżu - szczurek pragnie zostać wielkim kucharzem nie powstała przypadkowo. Wokół wielu restauracji widzieliśmy setki jego kuzynów, a ich marzenia niekoniecznie sięgają gotowania, tylko błyskawicznego dopadnięcia wyrzucanych gdzie popadnie resztek.

W imię ochrony klimatu postanowiono również znacznie ograniczyć budowę obiektów, które miały służyć tylko na czas igrzysk. Trzeba jednak przyznać, że zadanie to było ułatwione, bowiem sporo hal na miarę igrzysk już istniało i konieczny był tylko delikatny lifting. Pod tym względem robotę wykonano perfekcyjnie. Zresztą nie bez pomocy naszych rodaków. Jakież było moje zdziwienie, gdy jeszcze przed startem imprezy, nierzadko niosło się swojskie słowo na „K”... Okazało się, że to nie efekt nauki języków przez miejscowych, którzy mają problem nawet z angielskim, a zatrudnienie polskich robotników, którzy przyjechali za chlebem, wygrali przetargi i budowali olimpijskie areny. Spod ich rąk wyszły m.in. maszty flagowe, dumnie prezentujące się podczas ceremonii otwarcia.

Aż chciało się walczyć

W najpiękniejszej scenerii toczyła się rywalizacja w siatkówce plażowej. Główne boiska leżały u stóp najwyższej atrakcji Paryża. Konstrukcja z 1889 roku dumnie wystawała zza głównej trybuny, a dosłownie kilkadziesiąt metrów od wind, znajdowały się boksy zawodników. Świetnie mieli łucznicy. Po lewej trybuna na kilkanaście tysięcy, po prawej trybuna na kilkanaście tysięcy, a w środku dwa tory. Na wprost Pałac Inwalidów, z kościołem, w którym znajduje się ciało Napoleona. Most Aleksandra III był z kolei bliskim świadkiem kolarstwa i triatlonu, a w Grand Palais toczyły się zawody w szermierce i taekwondo. Niezwykle zadowoleni byli także jeźdźcy, których umiejscowiono w stajniach Wersalu, tuż obok pałacu, w którym proklamowano Republikę Francuską i tam, gdzie Wilhelm I koronował się na cesarza Niemiec. W takich miejscach aż chciało się być i aż chciało się walczyć.

Efekt Panoramiksa

Większość Czytelników z pewnością pamięta bajkę o Asteriksie. Rene Goscinny i Albert Uderzo stworzyli postać kultową, którą także w Paryżu można było spotkać w wielu miejscach. Jedną z ról wiodących w komiksach pełnił druid Panoramiks, znany z warzenia magicznego napoju, dającego nadludzką siłę. Nie brakło po igrzyskach głosów, że gospodarze z takiego napoju korzystali, a Leon Marchand być może nawet wpadł do kotła. 22-letni pływak z Tuluzy zdobył 4 złote medale, a na dodatek dokonał czegoś, co dotąd nie udało się nikomu. W ciągu dwóch godzin triumfował na 200 m stylem motylkowym i 200 m klasycznym. Marchandomania była wszędzie. Sam byłem świadkiem obrazka z hali pięściarskiej, gdy po ostatniej walce przygaszone zostały światła, a pełne trybuny wpatrzone były w ekrany telefonów, gdyż nadawano przekaz z pływalni. Doping był taki, jakby w ringu toczona była walka o najcenniejsze trofeum. Zresztą dochodziło też do absurdalnych sytuacji, gdy przerywano mecze szermiercze, czy tenisowe, bo wrzawa była zbyt duża i niezwiązana z zawodami trwającymi w tym miejscu. Wspaniałe było to, że na ulicach można było spotkać ludzi w dosłownie każdym wieku - od przedszkolaków, po staruszków z wymalowanymi flagami na policzkach i w reprezentacyjnych koszulkach. Trójkolorowi poczucie narodowej dumy mają kolosalne.

3 euro za wodę

Francuskie sukcesy tylko potęgowały zainteresowanie igrzyskami, chociaż nie wiem, czy był ktoś, kto o nich nie wiedział. Paryż został zalany olimpijskimi gadżetami, a do kilkudziesięciu oficjalnych butików ustawiały się długie kolejki. Breloczki, korkociągi, koszulki, czy frygijskie czapki wyprzedawały się na pniu. Chętnie kupowano również pamiątki związane z paraolimpiadą, w tym maskotki, które zamiast jednej nogi miały protezę. Już w trakcie igrzysk półki potrafiły pustoszeć, ku wielkiej radości sprzedających. Zresztą nikt nie ukrywał, że igrzyska to świetny czas, by zarobić. Paryż do najtańszych miast nigdy nie należał, a na przełomie lipca i sierpnia ceny drastycznie poszybowały. Za przejazd metrem, autobusem, czy tramwajem trzeba było zapłacić prawie 100% więcej niż kilka dni wcześniej! W podobnej skali wzrosły koszty zakwaterowania i wyżywienia, a w niektórych sklepach nawet cena wody potrafiła zbliżyć się do 3 euro za butelkę, co - jak tłumaczyli sami paryżanie - było kwotą skandalicznie wysoką. Ale jak nie teraz to kiedy? Statystycznie Paryż odwiedzało rocznie niespełna 30 milionów turystów, a szacuje się, że w trakcie igrzysk przyjechało trzy razy tyle.

Francuzi swoje igrzyska słusznie uważają za wielki sukces sportowy, marketingowy i organizacyjny. Kibice - nie tylko francuscy - wyjeżdżali z Paryża, może biedniejsi w walutę, ale bogatsi w emocje, a zatem zadowoleni. Niemal na każdym kroku organizatorzy zbierają pochwały i opinie, że to były jedne z lepszych, jeśli nie najlepsze, igrzyska olimpijskie w historii. Można się z tym zgodzić, ale nie brakuje głosów, że to tylko... podpuszczanie i drażnienie ego Amerykanów, którzy za 4 lata zorganizują imprezę w Los Angeles, by tam było jeszcze lepiej, jeszcze piękniej i zapewne jeszcze drożej!

Tadeusz Musioł, Polskie Radio