Uderz i uciekaj
Z DRUGIEJ STRONY - Bogdan Nather
Od początku nie miałem żadnych złudzeń, jak zakończy się rywalizacja naszego mistrza z Ajaxem Amsterdam. Wprawdzie Holendrzy to już nie taka sama firma, co przed laty, ale Jagiellonia w mojej opinii miała identyczne szanse na wyrzucenie za burtę tego przeciwnika, co ostatnia porcja lodów na przetrwanie na dziecięcym przyjęciu. Ajax już w pierwszym meczu obnażył wszystkie niedostatki drużyny trenera Adriana Siemieńca, więc po końcowym gwizdku arbitra piłkarze z Białegostoku odetchnęli z wyraźną ulgą, że to już koniec „egzekucji”. Nie zmienia to jednak faktu, że jeden rzut oka na ich twarze z pewnością odstraszyłby każdego agenta ubezpieczeniowego, który chciałby im sprzedać polisę na życie.
W meczu rewanżowym chodziło tylko o zachowanie twarzy i jak najniższy wymiar kary. Bramkarz „Jagi” Maksymilian Stryjek dwoił się i troił, lecz nie był w stanie zapobiec porażce. Mimo iż trzy razy skapitulował po strzałach rywali, kilka razy uratował skórę swoim kolegom z drużyny i uchronił ich przed wyższą porażką.
Po klęsce wiślaków w pierwszym meczu z belgijskim Cerlce Brugge nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że drużyna spod Wawelu próbowała walczyć jak lew, ale poległa jak mucha. Wynik mówił sam za siebie i nie potrzeba do niego dorabiać jakiejkolwiek ideologii. W tym momencie wiślacy przypominali ludzi, którzy wprawdzie poznali tajemnicę kopalni złota, tylko zgubili gdzieś mapę.
Znajomy z redakcji po dotkliwej porażce „Białej gwiazdy” na własnym boisku napisał w komentarzu, że w przypadku awansu drużyny Kazimierza Moskala do następnej rundy odbędzie pieszą pielgrzymkę do Brugii. Niczego nie ryzykował, ja natomiast poszedłem dalej i obiecałem niepoprawnym optymistom na własność lotnisko Johna Fitzgeralda Kennedy'ego w Nowym Jorku. Niestety, nie było chętnych do przyjęcia zakładu. W rewanżu „Biała gwiazda” zaprezentowała zupełnie inne oblicze i podreperowała nadszarpniętą reputację, choć awansu nie wywalczyła. Jednak metoda „hit and run”, czyli „uderz i uciekaj”, okazała się skuteczna, o czym świadczy wygrana 4:1. Aż chce się napisać „Polak potrafi!”.
W przeciwieństwie do dwóch wcześniej wymienionych polskich zespołów, los był wyjątkowo łaskawy dla warszawskiej Legii. Umówmy się, KF Drita Gnjilane z Kosowa wprawdzie trzykrotnie zdobył tytuł mistrza swojego kraju (ostatni raz w sezonie 2019/20), ale to żaden tuz europejskiego futbolu. Obie drużyny rozegrały ze sobą jeden oficjalny mecz. Odbył się on 24 września 2020 roku w ramach 3. rundy eliminacji do Ligi Europy UEFA. Spotkanie rozgrywane na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej zakończyło się wygraną legionistów 2:0, na listę zdobywców bramek wpisali się wtedy Paweł Wszołek i Tomasz Pekhart. Przed tygodniem padł identyczny rezultat, z tą różnicą, że gole dla stołecznej jedenastki strzelili Blaż Kramer i Marc Gual. Z tamtej ekipy w Legii wciąż grają Artur Jędrzejczyk, Wszołek, Luquinhas, Bartosz Kapustka i Pekhart. Od tamtej pory Drita gra w pucharach co roku i odpadała cały czas na tym samym etapie, czyli w drugiej rundzie eliminacji Ligi Konferencji Europy.
- Przyjechaliśmy do Kosowa, aby wygrać - zapewniał przed meczem rewanżowym trener Legii Goncalo Feio. Inna deklaracja w ustach portugalskiego szkoleniowca zostałaby odebrana jako asekuracja, może nawet tchórzostwo. Słowa dotrzymał, ale nie będę ściemniał, bałem się reakcji krewkiego Portugalczyka, gdyby w meczu rewanżowym coś poszło nie po jego myśli. Często bowiem przekracza granice dobrego smaku, ale nie robi to żadnego wrażenia na właścicielu klubu, Dariuszu Mioduskim. Dopóki Portugalczyk wygrywa, włos z głowy na pewno mu nie spadnie. Ale co się wczoraj najadł strachu (w 31 min sędzia zastanawiał się, czy nie podyktować karnego przeciwko Legii), to jego.