Sport

Uczeń Pellegriniego

Rozmowa z Enzo Marescą, trenerem Chelsea

Dla trenera Enzo Mareski finał Ligi Konferencji będzie wyjątkowy z kilku powodów. Fot. IMAGO / Press Focus

Po wygranym półfinale był czas na świętowanie?

– Po zwycięstwie musiałem... schować się do biura przy szatniach stadionu i oglądać dogrywkę drugiego półfinału, pomiędzy Fiorentiną a Betisem. Przebieg tego meczu bardzo mnie interesował. Nie chodziło tylko o przygotowanie się na przeciwnika w finale. Jestem Włochem i ciekawił mnie występ jednej z czołowych drużyn mojego kraju, a z drugiej strony jako piłkarz miałem mocne koneksje z hiszpańską piłką. Najważniejsze dla mnie było jednak to, że Betis prowadzi Manuel Pellegrini. Nazywam go moim „futbolowym tatusiem”.

Czyli mecz z Betisem będzie dla pana szczególny?

– Bardzo się cieszę, że z nimi zagramy, szczególnie ze względu na moją głęboką więź z trenerem Pellegrinim. On tak naprawdę jest moim zawodowym ojcem. Tyle się od niego nauczyłem, tyle od niego zyskałem, budując swoją karierę... Obaj bardzo się cieszymy, że spotkamy się w finale.

Długo razem współpracowaliście?

– Byłem pod jego kierownictwem i opieką, uczyłem się od niego przez cztery lata – dwa jako gracz w jego drużynie i dwa jako jego asystent. Wiem dokładnie, co myśli o piłkarzach, jak ich ocenia i jak organizuje swoją jedenastkę na boisku. Miałem zaszczyt studiowania tego podejścia u jego boku.

Kiedy wasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy?

– Poznałem Manuela Pellegriniego, gdy otrzymałem ofertę transferu do Malagi, gdzie był szkoleniowcem. Trudno mi było zostawić poprzedni klub i dostosować się do zmiany, jednak później okazało się, że moja kariera piłkarska wiele zyskała. To właśnie trener Pellegrini był osobą, która pierwsza dostrzegła we mnie potencjał do prowadzenia piłkarzy i trenowania ich. Bez niego być może nie zostałbym trenerem. Spędziłem dwa lata, grając u niego w Maladze, a kilka lat później dał mi u siebie pierwszą poważną pracę trenerską – jako jego asystent w West Hamie, gdzie był pierwszym szkoleniowcem. Ponownie ten czas był dla mnie niezwykle cenny. Dalej uczyłem się, jak być trenerem i jak wykonywać swoją pracę skutecznie.

Co więcej, dzięki sprowadzeniu mnie do Anglii i zatrudnieniu w WHU Manuel Pellegrini przyczynił się do tego, że poznałem specyficzne miasto, jakim jest Londyn. Dzięki temu mam tu możliwość – i przywilej – pracować jako pierwszy trener Chelsea. Miał na mnie tak wielki wpływ, że obecnie trudno mi określić w wystarczającym stopniu wdzięczność, jaką mam do niego. W West Hamie u jego boku „urosłem”. Można nawet powiedzieć, że w tamtym czasie powstałem jako trener, a także dostosowałem się do życia w Anglii i w Londynie. A nie było to wcale takie łatwe, mając na uwadze moje dotychczasowe życie i doświadczenie. Obecnie żyję tu i pracuję jako trener, co zawdzięczam bezpośrednio jednej osobie.

Co ceni pan najbardziej u Pellegriniego?

Najważniejsze w naszej przyjaźni jest to, że jest po prostu bardzo dobrym człowiekiem. Zawsze mówi ci prawdę, nie kręci, nic nie ukrywa. Zawsze próbuje być bezpośredni i szczery ze swoimi piłkarzami. To było dla mnie bardzo atrakcyjne. Też próbowałem się nauczyć takiego honorowego zachowania. Miał na mnie duży wpływ, więc teraz sam staram się wprowadzić podobne podejście w moją pracę trenerską i w moje stosunki z zawodnikami. Uważam się za ucznia Pellegriniego.

Dalej macie ze sobą dobry kontakt?

– W dalszym ciągu mamy domy bardzo blisko siebie. Teraz nie w Londynie, ale w południowej Hiszpanii. Mimo tego że Manuel Pellegrini pochodzi z Chile, to pracuje w Hiszpanii. Ja oczywiście jestem Włochem, ale mam wiele połączeń z południowymi rejonami Hiszpanii. Bardzo często spotykamy się prywatnie, po koleżeńsku, także aby porozmawiać o futbolu. Ogromnie cenię jego analizę piłkarską i wszystkie fachowe rady, które od niego dostaję. Gdy dowiedzieliśmy się, że zagramy w finale, znowu się spotkaliśmy. Dla nas obu będzie to starcie pełne emocji i wielkich wrażeń. Uważam, że jestem bardzo szczęśliwy, mogąc przeżyć coś takiego. Nie chodzi tylko o grę przeciwko ważnemu i bliskiemu mi trenerowi, znajomemu – ale o sam fakt europejskiego finału!

Real Betis to klub z Sewilli, a pan jako piłkarz spędził tam cztery lata – tyle że w derbowym rywalu, Sevilli FC.

To prawda. Sewilla to moje miasto, jeśli chodzi o dom w Hiszpanii. W Sevilli grałem przez cztery lata, a Betis jest jej wielkim derbowym przeciwnikiem. Myślę, że zagrałem z nimi siedem razy, a raz, gdy wygraliśmy 1:0, strzeliłem jedynego, zwycięskiego gola! Zdaję sobie sprawę, że w części miasta, gdzie kibicuje się Betisowi, nie lubią mnie (śmiech). Tym bardziej że za mojego czasu odnosiliśmy z Sevillą sukcesy, co musiało zakłóć rywali w sercach. Wygraliśmy wtedy dwukrotnie Ligę Europy i Superpuchar UEFA. Nasza Sevilla dominowała w Sewilli! Rozumiem więc, że to niemożliwe, aby kibice Betisu mnie pokochali (śmiech)!

Czyli Sewilla to kolejny wyjątkowy aspekt finału Ligi Konferencji.

– Z Sewillą czuję głęboką więź i nie chodzi tylko o piłkę nożną. Spotkałem tam moją żonę, która pochodzi z Sewilli. Mam tam więc rodzinę, dodatkowo także urodził się mój pierwszy syn. Często tam wracam. Zawsze cieszę się, gdy moje „adoptowane” miasto osiąga sukces, lecz nie mam żadnych emocji związanych z przygotowaniami do finału z Betisem. Nie ma żadnych wątpliwości, że chcę wygrać. Nie martwię się, że wywołam smutek w dużej części bliskiego mi miasta. Tak jak nie mam dodatkowej motywacji w tym, że mogę pokonać akurat Betis. Po prostu chcę wygrać finał, ale tylko i wyłącznie dla Chelsea. To mój jedyny cel i jedyne źródło motywacji. Nic innego się nie liczy.

Niektórzy mówią, że Liga Konferencji nie ma większego znaczenia dla klubów Premier League. Jak pan do tego podchodzi?

– Dla mnie osobiście to bardzo ważne, aby wygrać finał. Chelsea okazała dużą wiarę we mnie, kiedy mnie zatrudniła i chcę się za to odwdzięczyć. Poparli mnie, gdy w tym roku nam nie szło tak, jak byśmy chcieli. Chcę pokazać moją wdzięczność. Otrzymałem kontrakt, który nie jest krótki, podpisany na pięć lat. To pomocne, gdy klub ciągle podkreśla swój zamiar dotrzymania umowy. Ponadto zwycięstwo jest dla mnie ważne dlatego, że to niezwykła możliwość, żeby stać się pierwszym klubem w Europie, który zdobędzie wszystkie puchary kontynentalne (więcej w tekście obok – przyp. red.). Dodatkowo jeszcze... kocham swoich piłkarzy! To wspaniałe grono graczy, którzy od samego początku ciężko ze mną pracowali. Słuchają mnie i starają się wykonywać to, co im wskazuję. Cieszą mnie duże postępy, które zrobiliśmy w tym roku. Budujemy coś szczególnego, a Liga Konferencji jest punktem początkowym. Jest wyjątkowo ważna w budowaniu psychologii zwycięstwa. Wygrane mecze w drodze do finału także w tym pomogły. Dla młodych graczy debiutujących na tym poziomie to coś wspaniałego. Zdobycie trofeum może dać nam podstawy, by dalej się rozwijać, wygrywać więcej i zdobywać kolejne tytuły.

Kazimierz Mochlinski z Londynu/Wrocławia