Sport

Ucałuj ministerialny pierścień

Zaczyna się era zjazdów sprawozdawczo-wyborczych w związkach sportowych.

Zaczyna się era zjazdów sprawozdawczo-wyborczych w związkach sportowych. Jedne odbędą się za kilka lub kilkanaście dni, inne za kilka tygodni lub miesięcy. Ale mają one bardzo podobny wspólny mianownik – nie ma się czym chwalić. Cały nasz „związkowy” sport ujawnił swoją słabość podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu, gdzie – tak tylko dla przypomnienia – zdobyliśmy 10 medali, w tym jeden złoty, który to dorobek zbliżony jest do tego z Melbourne w 1956 roku, tylko że tam było naszych reprezentantów blisko cztery razy mniej.

Od owych sierpniowych smutnych dla nas dni nad Sekwaną toczy się więc w Polsce debata, jak ten nasz rodzimy sport wydobyć z zapaści, czy te związki są nam do czegoś potrzebne i kto właściwie procedurami uzdrawiającymi miałby się zająć. Ale czy to istotnie debata? Oczywiście – przesada. Na razie trwa okładanie się po buziach, kto, kiedy, w którym miejscu zawinił i czy na pewno wyłącznie szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Radosław Piesiewicz.

Nie byłoby tego tekstu – w świetle wielokrotnych rozważań, również w tej rubryce, mógłby on uchodzić za epigoński – gdyby nie inspiracja płynąca z ust specjalisty ds. marketingu sportowego, Tomasza Redwana, który w wywiadzie dla PAP stwierdził ni mniej, ni więcej, że tak naprawdę zapaść nas dopiero czeka, a dotkliwie objawi się ona na kolejnych igrzyskach, w Los Angeles, gdzie według jego przewidywań zdobycie identycznej liczby medali jak w Paryżu będzie niedościgłym marzeniem.

A dlaczego? Ano dlatego, że nasz sport kojarzy się nie z usystematyzowanym procesem, a z działaniem od przypadku do przypadku, tak jak proweniencja naszych medali: nie jest to pochodna świetnej organizacji, lecz głównie siły zaparcia samych sportowców, trenerów i bardzo często rodziców, którzy wymarzyli sobie, by ich pociecha zdobywała sportowe szczyty (pod warunkiem, że było ich na to stać). A rola w tym związków sportowych? Często-gęsto wątpliwa, zresztą czasem – nierzadko – kojarzą się one z areną walk o dostęp do konta i do innych przywilejów, podczas gdy jakość sportowego wyczynu bywa tam marginesem.

Redwan zwraca też uwagę na to, że „nie ma systemu przygotowania szkoleniowców do zawodu”. I od razu przypominają mi się słowa mojego kolegi, Antka Masternaka, od dawna emeryta, ale niegdyś wziętego trenera zapasów klasycznych (za czasów, w których byliśmy w nich światową potęgą), który tylko te słowa potwierdza. Wielokrotnie stawiał on pytanie, skąd niby mamy mieć następców medalistów igrzysk olimpijskich, skoro nie mamy trenerów? Ba! Nie tylko nie mamy, a wręcz zaprzestano ich szkolenia! To oczywiste: nie ma sportowca, nie ma (później) trenera. A w sumie chodzi o to, że ten pierwszy tylko z rzadka może wyżyć z uprawiania sportu, zwłaszcza na etapie mozolnego wspinania się ku zaszczytom, a temu drugiemu nie ma kto zapłacić, bo kluby biedne jak myszy kościelne.

By nie było – przez związki pieniądze się przewalają. Tomasz Redwan mówi wprost, że „Działacze w związkach czekają z wyciągniętą łapką. Jak coś skapnie, to mówią: „o bardzo dziękuję, a gdyby jeszcze dołożył pan milion, panie ministrze, to bylibyśmy bardzo wdzięczni”. (…) Za Kamila Bortniczuka była to wręcz tragifarsa. Każdy, który się pokłonił i ucałował ministerialny pierścień, dostawał pieniądze. Lekkoatletyka – 70 mln złotych, kajakarstwo – 40 mln...”. Prawda to albo i nie, ale faktem jest, że miliony pobrano, a zrewanżowano się – w Paryżu – wielką smutą.

By nie było całkiem minorowo, w środę w Sejmie zebrało się kompetentne – jak się wydaje – grono ludzi (działacze, trenerzy, sportowcy, dziennikarze), by o naszych sportowych tyłach sobie pogadać i rozważyć, jak im na przyszłość zaradzić. Wiceminister sportu i turystyki Piotr Borys poinformował przy tej okazji, że na koniec roku ujrzą światło dzienne „założenia do strategii polskiego sportu”. Cóż, poczekamy, zobaczymy, życie zweryfikuje.

Znając jednak praktykę, trzeba się obawiać, że poparyski ozdrowieńczy i rewolucyjny zapał szybko się wypali, że znów do całowania ministerialnego pierścienia ustawi się kolejka i że w konsekwencji kolejne budżetowe miliony wyfruną, nie przekładając się na olimpijskie medale. I taka nasza polska uroda, że znów wówczas będziemy debatować.