Sport

Typowy napastnik

WSPOMNIENIA

Jeszcze tylko słuchawki do uszu i już można spisywać wywiad...

Długi jasny płaszcz, ręce w kieszeniach, kunsztowne oprawki okularów. I postawa wołająca z daleka: „Ja, dziennikarz”... 35 lat upłynęło od tamtej chwili, gdy ŚP doktor Maria Piekorz grupce „sfokusowanych” na sporcie studenciaków I roku dziennikarstwa na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego przedstawiła – jak zawsze mawiała – Pana Redaktora ze „Sportu”. Właśnie: Pana Redaktora, a nie żadnego dzisiejszego „media workera”, przepisywacza bezwartościowych treści goniącego za klikami. Dziś Panowie Redaktorzy już (niemal) nie istnieją. Nie generują odsłon; algorytmy cyfrowe ich tekstów nie lubią, więc nie podrzucają ich tekstów sieciowym połykaczom banałów.

Nie będę lukrować rzeczywistości: w późniejszych latach wielokrotnie spieraliśmy się z Bogdanem – czasem na poziomie decybeli równych silnikowi odrzutowca – właśnie o banalność tego czy tamtego tematu, powtarzalność fraz i sformułowań „potrzebnych jak ku**ie bliźnięta” (to było jedno z Jego ulubionych powiedzeń). Czasem kończyło się to trzaskaniem drzwiami odgradzającymi dział piłkarski od reszty redakcji, częściej – wyniosłym milczeniem „przegadanego”. 

A potem... szliśmy na piwo – bezalkoholowe oczywiście (ustawa z dnia 26 października 1982 r. o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi) – bo rozjaśniało ciemności umysłowych zakamarków i oczyszczało atmosferę twórczego sporu. To właśnie przy okazji takiej przystolikowej „burzy mózgów” zarejestrowałem w pamięci obraz niezwykły: Bogdana na scenie przystosowanej do karaoke, zachrypniętym głosem wykrzykującego do mikrofonu „Fear of the dark” - Iron Maiden był jednym z dwóch (obok Deep Purple) Jego ukochanych zespołów. Tego widowiska zapomnieć się nie da.

Myślę, że dziś już ciemności bać się nie musi. Że poszedł za światłem...

Dariusz Leśnikowski


Znaliśmy się ponad 40 lat, czyli od jego pierwszych kroków w redakcji „Sportu”, której był wierny jak nikt inny. Wtedy biegał też z nami za piłką po boiskach w drużynie śląskich dziennikarzy jako defensywny pomocnik. W życiu i pracy był jednak typowym napastnikiem. Przebojowym i obdarzonym bardzo celnym strzałem. Jego złote myśli trafiały – nieraz boleśnie - w tych, którzy łamali zasady albo nie trzymali się reguł.

25 października 1988 roku miałem okazję zobaczyć go najszczęśliwszego! Górnik Zabrze dzień później na Stadionie Śląskim miał grać z Realem Madryt w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych, a młody jeszcze wtedy dziennikarz otrzymał zadanie zrobienia wywiadu, z którąś z gwiazd mistrzów Hiszpanii. Cierpliwie czekał przy recepcji w hotelu „Warszawa”, aż wreszcie z pomocą tłumacza ekipy, którą prowadził Leo Beenhakker, przepytał największego asa „królewskich”. Reprezentant Meksyku Hugo Sanchez był wtedy 4-krotnym królem strzelców Primera Division. Nie pamiętam już tego co Boguś wtedy napisał, ale radość, z jaką pisał ten wywiad, od tamtego momentu stanowiła dla mnie inspirację, gdy siadałem do napisania każdej rozmowy.

Z czego zapamiętam go najbardziej? Z tego, że gdy dzwonił z „jednym pytaniem” to wiedziałem, że przegadamy co najmniej pół godziny, bo nie potrafił milczeć. Dlatego na pewno nie wykasuję jego numeru z pamięci mojej komórki…

Jerzy Dusik


Bogdana kojarzę jeszcze z połowy lat 80. Jako nastolatek byłem zaciekłym kibicem wodzisławskiej Odry, w tamtych czasach liczącej się siły na drugim poziomie rozgrywkowym. To On z Leszkiem Jaźwieckim pisał relacje z drugoligowych meczów przy Bogumińskiej do „Sportu”, które czytało się w poniedziałki. Bogdan znał mnie jeszcze z czasów, kiedy jako junior grałem w Odrze. 

Potem rywalizowaliśmy na dziennikarskim polu: ja w różnych redakcjach, a Bogdan zawsze wierny jednym barwom - katowickiemu „Sportowi”. Obaj zajmowaliśmy się Odrą przeżywającą pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku swój najlepszy czas. Rywalizacja z Bogdanem na newsy była ostra, ale zawsze fair. Można było liczyć na pomoc starszego kolegi, który nieraz doradził, wspomógł.

W końcu była wspólna praca w „Sporcie” w trudnych czasach, kiedy odeszliśmy od papieru, a wszystko trzeba było ciągnąć w dziale piłkarskim w ledwie kilka osób. Łatwo nie było, ale zawsze stanął na wysokości zadania, nigdy nie odmówił pomocy, wsparcia. Tak było do końca, nawet wtedy, kiedy zaczął ciężko chorować. Jeszcze w czerwcu dyżurował, przygotowywał teksty. Potem już zaniemógł na tyle, że nie był w stanie nas wspierać. Odwiedzałem go i w szpitalu. Gasł z dnia na dzień, a jeszcze przepraszał, że nie jest w stanie pomóc. I oczywiście zawsze pytał o swoją Barcelonę! 

Teraz już o nic nie zapyta...

W naszych wspomnieniach zostaną Jego powiedzonka, żarty czy przytyki. Ot choćby wezwanie pisane czasami na redakcyjną pocztę, z nagłówkiem: „Do przyjaciół, kolegów i znajomych z pracy”...

Ech, szkoda… Kto teraz tak będzie pisał i kto stawiał ostre, zdecydowane i bezkompromisowe sądy, jak to robił w swoich komentarzach?

Michał Zichlarz  


Poznaliśmy się już w wieku dojrzałym, i choć to ja przyszedłem do redakcji „Sportu”, gdy On był w niej „od zawsze”, a groźna fama nazwiska Nather w naszym środowisku się niosła - od razu skrócił dystans. Zostaliśmy z dnia na dzień kolegami. W Jego postawie, odnoszeniu się, zawsze czułem szacunek; mam nadzieję, że go odwzajemniałem, że i z mojej strony czuł to samo - choć bywało, że przecież „iskrzyło”, jak to w życiu i przy robocie. A trzeba to jasno powiedzieć - Bogdan był pracusiem; nawet jak psioczył, że ma już dosyć, że za dużo spoczywa na jego barkach - pisał, pracował, robił swoje. Można było na nim polegać, nigdy nie zawodził.

Nie dało się obok Niego przejść obojętnie. Bogdan był wyrazisty, intensywny, walący prosto z mostu - w zalewie osób bez właściwości On był „jakiś”. I choć można się było z nim w różnych sprawach nie zgadzać - a miał zwykle jasny i często ostry pogląd na niemal wszystko, bo jako ten oczytany i osłuchany znał się autentycznie na wielu sprawach - trudno było go zwyczajnie nie lubić. Targały Nim emocje i namiętności. Ale nawet wtedy litania Jego zdań, w których k…a stanowiła komponent wiodący, w Jego ustach brzmiała jak kolorowy przerywnik, ubarwiający potoczystość wypowiedzi, której puentą i tak była często anegdota lub dykteryjka, a my wszyscy ostatecznie zanosiliśmy się śmiechem. I ten donośny śmiech Bogdana, podobnie jak Jego irytacja, wypełniały redakcję, to dzięki nim „Sport” jako zespół żył najbardziej intensywnie, pulsował. Gdy Bodzio nie przyjeżdżał, gdy już nie mógł - tej redakcyjnej istoty dojmująco brakowało, było jakby smutniej. Jest…

Bodzio drogi! Nie sposób będzie Cię zapomnieć. Wiesz, będę tęsknił…

Tomasz Mucha


Masz chwilę, to zerknij. Zobacz, jak ich zaraz załatwi - zwrócił się do mnie którejś niedzieli, gdy ligowe emocje opadły, On skończył dyżur w dziale piłki nożnej i mógł oddać się innej pasji, jaką był film. Podniosłem głowę  i zobaczyłem rozemocjonowaną twarz Bogdana, który może z metra przyglądał się, jak John Wayne w „Rewolwerowcu”, „Rabusiach pociągów” czy innych „Synach szeryfa” rozprawia się z wrogami, strzelając do nich z dwóch rewolwerów jednocześnie. - Skąd wiedziałeś, że ich załatwi? - zapytałem naiwnie. - Młodzieńcze, ja ten film widziałem, jak ty na księdza mówiłeś Zorro - odpowiedział i natychmiast dokładał dykteryjkę o jednym ze swoich ulubionych aktorów.

Innym razem mówi: - Inżynierze, mam do ciebie sprawę. Trafiłem piątkę w Lotto i chciałbym ją odebrać, a ty pewnie wiesz, gdzie jest kolektura... Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy po gotówkę. Był tym tak przejęty, że dopiero za moją namową przeliczył banknoty, orientując się, że brakuje 1000 złotych. Podziękował mi, swoje usłyszała też kasjerka. 

- Boguś, co ty zrobisz taką forsą? - zapytałem. 

- Wkrótce zobaczysz - odparł i po kilku dniach odbierał w redakcji paczkę, a w niej oryginalne koszulki, bluzy, spodenki, czapki Barcelony. - Zobacz, jaka zaj***sta. Nawet Messi jeszcze takiej nie ma, bo dopiero w poniedziałek ma zostać zaprezentowana, a pan Nather już ma - mówił z dumą, ale nie pozwalał dotykać. Takich paczek przy mnie odebrał kilkadziesiąt, stąd kolekcja trykotów ukochanego klubu zrobiła się przeogromna. Co się z nimi teraz stanie...? 

- Bodzio, a dlaczego za najlepszego piłkarza świata nie uznajesz Maradony? - zapytałem kiedyś. 

- Bo za krótkograł w Barcelonie - odpowiedział szczerze jak na spowiedzi. Będzie mi tych jego ripost brakowało.

Marek Hajkowski