Sport

Transfer się broni

Łukasz Zwoliński w meczu ze Stalą Rzeszów strzelił dla „Białej Gwiazdy" pięknego gola.

Łukasz Zwoliński (z prawej) odnalazł się jako napastnik. Fot. Łukasz Sobala/PressFocus

WISŁA KRAKÓW 

Siedem goli i pięć asyst w 16 ligowych meczach i jednym pucharowym – to bilans 31-letniego napastnika po przejściu do „Białej Gwiazdy”. Miał bardzo trudny początek, za co obrywało się i jemu, i tym, którzy sprowadzili go pod Wawel. Odkąd jednak wrócił do wysokiej formy fizycznej, jest jednym z najmocniejszych punktów drużyny, dobrze współpracuje m.in. z Angelem Rodado, a nawet wchodzi w jego buty, gdy Hiszpan ma słabszy dzień.

Wykupiony z Rakowa

Zwoliński trafił do Wisły latem. Zastąpił w niej Szymona Sobczaka, który reprezentował klub tylko przez sezon. Ten piłkarz też miał trudny początek, ale rozgrywki skończył z 10 trafieniami i sześcioma asystami. Klub nie przedłużył z nim umowy i choć prezes Jarosław Królewski mówił potem, że wpływ na decyzję miały tylko względy sportowe, to nie do końca tak było. Można było mieć uwagi do jego funkcjonowania w szatni, bo to typ indywidualisty, który ma dość wysokie mniemanie o sobie. Nie przez przypadek szybko nadano mu przydomek „Cristiano”. W klubie byli też na niego bardzo źli za niewykorzystany rzut karny przeciwko Zagłębiu Sosnowiec. Strzelił inaczej niż w poprzednich meczach, a po zmarnowanej szansie na zwycięstwo krakowianie wpadli w duży dołek. Trenerem został Kazimierz Moskal, który współpracował z Sobczakiem w Zagłębiu Sosnowiec, ale też nie widział go w drużynie. Musiał więc znaleźć sobie nowy klub (trafił do Arki Gdynia, gdzie bardzo dobrze sobie radzi), a Wisła sięgnęła po Zwolińskiego, który został wykupiony z Rakowa.

Lepsza wersja Sobczaka

Na początku przygody ze zdobywcą Pucharu Polski nowy napastnik miał mocno pod górkę. Wylała się na niego fala krytyki – w dużej części były to uzasadnione uwagi, bo prezentował się bardzo słabo. Wyglądał źle fizycznie, nie wykorzystywał „setek”. Potem tłumaczył, że jego słaba dyspozycja wzięła się z powodu nieprzepracowanego okresu przygotowawczego. Sam się zresztą zdziwił, że pierwsza taka sytuacja w jego karierze miała aż tak duży wpływ na dyspozycję. Dostało się także tym, którzy sprowadzili Zwolińskiego. Dziś można powiedzieć, że nie „odpalił” od razu, ale od dwóch miesięcy jego transfer się broni. Nie tylko strzela i asystuje. Jest dobrze wyszkolony technicznie, dlatego odnajduje się w grze kombinacyjnej, przydało mu się to także w piątek ze Stalą Rzeszów, gdy strzelił ładnego gola na 1:1. Oprócz tego daje zespołowi to, co Sobczak, czyli haruje dla drużyny, nie odstawia nogi.

W piątek dał sygnał 

Gdy w piątek zdobył kolejną bramkę, nie okazywał wielkiej radości. Jego zachowanie nie było przypadkowe. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz strzeliłem tak ładną bramkę, ale szkoda, że tylko za jeden punkt. Nie cieszyłem się szczególnie, bo chciałem zadziałać psychologicznie i pokazać, że idziemy po drugą. Nie wyszło, szkoda – kręcił głową Łukasz Zwoliński. – Po raz kolejny zabrakło nam cierpliwości. Prawda jest taka, jak mówi trener: gdy jesteśmy cierpliwi, gramy swoje, nie wymyślamy, to stwarzamy sytuacje i strzelamy bramki. Z kolei, gdy się śpieszymy i zaczynamy próbować rozwiązań, których wcześniej nie trenowaliśmy, to na boisku jest chaos i z tego też przeciwnik później ma przypadkowe sytuacje – dodawał. Zawodnik nie traci jednak nadziei przed kolejnymi spotkaniami. – Na pewno nie ma co dramatyzować i odwracać teraz wszystkiego do góry nogami, bo wydaje mi się, że idziemy w dobrym kierunku – kończy.

Michał Knura