Fot. Michał Laudy/Pressfocus


To nieprawda! Nie rezygnuję z Paryża!

Jako złoty medalista olimpijski powinienem czuć się spełniony, ale jest we mnie jakaś pustka, którą muszę czymś nakarmić - mówi 35-letni Dawid Tomala, mistrz olimpijski z Tokio w chodzie na 50 km.


A więc żegnaj Paryżu?!

- Dlaczego?!

Przecież zszedł pan z trasy sobotniego chodu na 20 km w Katowicach w zawodach „Mocna Piątka” i stracił ostatnią szansę na wypełnienie minimum olimpijskiego na tym dystansie, które wynosi 1:20.10…

- Zaśmiałem się, jak to przeczytałem, to jest nieprawda! Ktoś lubi widać klikalne tytuły… Faktem jest, że temat startu indywidualnego na igrzyskach jest dla mnie zamknięty, ale jest jeszcze do obsadzenia sztafeta na dystansie maratonu. W kwietniu podczas drużynowych mistrzostw świata w Antalyi wraz z Kasią Zdziebło wywalczyliśmy olimpijską kwalifikację dla Polski.

Zgadza się, ale decyzję o tym, kto w sztafecie wystąpi w Paryżu podejmie zarząd PZLA po mistrzostwach Polski w Bydgoszczy (27-29 czerwca). Jak pan chce przekonać działaczy?

- Mam nadzieję osiągnąć jak najlepszy czas w sobotnim chodzie na 10 km w mistrzostwach, a najlepiej go wygrać. Robię wszystko, żeby być gotowym i czuję się na siłach, ostro powalczyć!

No ale sobotni występ raczej nie napawa optymizmem…

- Tego startu nie traktowałem jak walki o życie. Nie koncentrowałem się na dwudziestce, większe szanse widząc właśnie na kwalifikację w sztafecie. Gdybym dobrze się czuł, to pewnie bym powalczył do końca, może nawet o minimum, ale tydzień wcześniej wróciłem ze zgrupowania z wysokich gór w Font Romeu i byłem w dołku. Potraktowałem to jako taktyczne przetarcie przed mistrzostwami Polski, które są teraz najważniejsze. Niestety, kryteria do udziału w sztafecie nie są jasne, więc nie wiem, czy dobry występ w Bydgoszczy wystarczy…

Podejrzewa pan, że mogą decydować inne względy?

- Boję się „niespodzianek”. Trudno przewidzieć, co siedzi w głowach działaczy, co ostatecznie wezmą pod uwagę. Nie jest to komfortowa sytuacja, zresztą w chodzie nigdy taka nie była. Ja już przeżyłem rozczarowanie 8 lat temu przed igrzyskami w Rio de Janeiro…

Proszę przypomnieć.

- Skupiłem się wówczas na uzyskaniu minimum i uzyskałem najlepszy czas w kraju – tylko kilkanaście sekund gorszy od olimpijskiego wskaźnika. Zapłaciłem za to tym, że nie zdążyłem się zregenerować na mistrzostwa Polski. Zarząd PZLA zdecydował, że do Rio poleci pierwsza trójka z krajowego czempionatu, a ja, mając najlepszy czas, zostałem w domu. Zostałem skrzywdzony, nigdy tego nie zapomnę. Odechciało mi się trenować przez kolejne pół roku. Bo po co całe życie poświęcać, relacje z bliskimi, żeby koniec końców okazało się, że to i tak nie ma znaczenia?

Ostatnie trzy lata po sensacyjnym złocie w Tokio nie były jednak sportowo dla pana pomyślne. Dlaczego?

- Przypomnę, że z programu igrzysk wypadł chód na 50 km, trzeba się więc było przestawić z chodzenia po 4 godziny na chodzenie po półtora, w innym tempie, na innej intensywności, innym zakwaszeniu. I organizm się buntuje. To tak jakby, nie przymierzając, specjaliście na 800 metrów kazać rywalizować w sprincie na 100. To są dwie zupełnie inne konkurencje! Dowodem na to, jak to trudne, niech będzie fakt, że ze światowej czołówki chodziarzy na 50 km tylko jeden – brązowy z Tokio Kanadyjczyk Evan Dunfee - jest w stanie rywalizować z najlepszymi na 20 km. No i w moim wypadku doszły kontuzje.

Szlachetne zdrowie… Stały lejtmotyw sportowców.

- Ostatnie lata to walka z moim ciałem. Na igrzyskach człowiek jest w stanie wykrzesać z siebie więcej niż to teoretycznie możliwe, ale potem się za to płaci. Już w Tokio ostatnie 2 km szedłem z bólem. Nikt nie potrafił zdiagnozować, co jest przyczyną, dziesiątki wizyt w gabinetach fizjoterapeutów – i nic! Pomogła mi zupełnie przypadkowo jedna osoba - kolega z klubu z Opola Jacek Wal. Tylko spojrzał na mnie na jednym treningu i kazał zmienić sposób chodzenia. Ból przeszedł jak ręką odjął!

Brzmi niczym magiczny dotyk.

- Nie do uwierzenia, ale to prawda! Jacek pokazał mi, jak nie robić sobie krzywdy, a przy tym poruszać się szybciej i mniej męczyć. Aczkolwiek trzeba przy tym uruchomić inne partie mięśni, a to są procesy, które nie dzieją się z dnia na dzień. A w ubiegłym roku rozłożył mnie Covid po powrocie ze zgrupowania zimą w RPA. Proszę sobie wyobrazić: wreszcie czuję, że jestem zdrowy i znowu cieszę się tym, co robię. Jadę na zawody na Słowację z przekonaniem, że je dominuję, po czym przyjeżdżam na miejsce i idąc w tempie, w którym wcześniej się śmieję, po kilometrze muszę się zatrzymać, żeby wziąć oddech. Nie kończę zawodów, czuję ogromne zmęczenie. Okazało się, że mam Covida i tak wyniszczył mnie ten wirus. Niestety, problem ciągnął się kolejnych kilka miesięcy. No, ostatnimi laty dopadło mnie pasmo pecha, ale mam nadzieję, że to już za mną. Jest też problem, o którym trzeba głośno mówić, nie umniejszając nikomu – mamy starą szkołę szkolenia.

Co pan ma na myśli?

- Pracujemy na starych planach. Mam wrażenie, że większość naszych trenerów została w latach 80. i 90., uznając, że metody treningowe, które sprawdzały się 30-40 lat temu wciąż są dobre. A one są często wyniszczające. Tymczasem świat się zmienia, zmieniają się też techniki chodzenia, biegania czy skakania. Powinniśmy podążać za najlepszymi, inaczej zostaniemy w tyle. Niedawne mistrzostwa Europy w Rzymie pokazały, że stara gwardia – do której też się zaliczam - zaczyna się sypać. I kiedy jej zabraknie, nie widać szczególnie następców i pasmo sukcesów za chwilę się skończy.

Co tam świat! My tu wiemy lepiej?

- Czasem aż nie mogę uwierzyć, jak ludzie u nas są zamknięci i nie chcą się uczyć od innych. Być może nowe metody nie podziałają od razu, ale są młodzi ludzie, którzy mają wizję, jak usprawnić trening, pamiętając też o tym, że ten sportowiec może teraz jeszcze nie zdobędzie medalu, ale ma przed sobą kilkanaście lat kariery i trzeba prowadzić go racjonalnie. A u nas dominuje jak „wyżyłować” szybko, a potem mamy efekt domina i kontuzja goni kontuzję.

Odchodząc od sportu, czy ma pan poczucie, że dobrze spożytkował złoto olimpijskie – biznesowo i wizerunkowo?

- Jestem bardzo zadowolony. Niektóre współprace trwały krócej, inne dłużej i prowadzą mnie na drodze do Paryża. Wciąż wspiera mnie Totalizator Sportowy i lokalni sponsorzy. Wiele się na tym polu nauczyłem, choćby tego, że w takim kontrakcie zyskać muszą obie strony. To jest coś, czego sportowcy indywidualni na co dzień nie doświadczają – umiejętności pracy zespołowej, świadomości, że reprezentujesz nie tylko siebie, ale także partnerów. Dla mnie to bardzo wartościowe doświadczenie – otworzyło mi oczy na wiele spraw. Po medalu oczywiście łatwiej jest zapukać do niektórych drzwi, otwierają się też inne…

Jak na przykład wojsko?

- To, że zostałem wcielony do Centralnego Wojskowego Zespołu Sportowego też zapewnia mi rozwój i otwiera nowe drzwi, bo kariera może się zaraz skończyć. A ja mogę być zawodowym żołnierzem.

Ale czasy mamy bardzo niepewne. Zdaje pan sobie sprawę, że będzie na pierwszej linii walki, gdy przyjdzie bronić granic?

- Oczywiście, mam tego świadomość i wolę. Ale dziś wojna to nie tylko otwarty front i walka wręcz z przeciwnikiem. Rozgrywa się także w świecie cybernetyki, informacji, dronów, i tak dalej, to złożony temat. Wojsko ma swoje zasady, ale jest też otwarte i elastyczne. Mówiono nam, że jeżeli ktoś nie chce walczyć, to na froncie by tylko przeszkadzał, dlatego znajdą się dla niego inne zadania, też potrzebne. Obrona granic to ogromne pole do popisu. Muszą być ludzie odpowiedzialni za logistykę, informatykę, cybernetykę, itp. Myślę, że znalazłbym swoje miejsce, zresztą walkę mam w genach. Mój pradziadek walczył o Polskę pod Monte Cassino. Ja rywalizację miałem we krwi od dzieciaka, walczę dla kraju z rywalami na całym świecie na trasach chodu.

A więc usłyszymy jeszcze o Dawidzie Tomali?

- Na pewno! Jako złoty medalista olimpijski powinienem czuć się spełniony, ale jest we mnie jakaś pustka, którą muszę czymś nakarmić. Nawet nie chodzi o wielki sukces, ale o udowodnienie, że mogę być w topie. Jeszcze nie schodzę z trasy!

Rozmawiał Tomasz Mucha



W TOKIO BEZ DOBKA

Z walki o olimpijską kwalifikację zrezygnował Patryk Dobek, brązowy medalista igrzysk w Tokio w biegu na 800 metrów. „Robiłem co mogłem przez ostatni okres Olimpiady, ale mój stan zdrowia nie pozwoli mi na wykonanie minimum olimpijskiego. Tym samym nie będę miał szansy obronić tytuł brązowego medalisty Letnich Igrzysk Olimpijskich. Kontuzje uczą pokory i są nieodłączną częścią sportu wyczynowego, ale nie należy się poddawać - trzeba iść dalej. Chcę Was również poinformować, że nie składam broni i zamierzam przygotowywać się do kolejnych sezonów” – poinformował 30-letni biegacz w mediach społecznościowych.