Sport

Szalikowcy z Watykanu

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

No i nie poszedł z czarnym dymem pomysł na kolejnego papieża-kibica. Leon XIV, choć nieszczęśliwie urodzony w kraju bejsbola i futbolu amerykańskiego, w porę odleciał na studia do Rzymu i wymodlił łaskę umiłowania piłki nożnej - dzisiaj deklaruje się jako fan AS Roma. Tak oto po argentyńskim San Lorenzo (Franciszek), Bayernie Monachium (Benedykt XVI), Cracovii (JP2) i Atalancie (Jan XXIII pochodził z okolic Bergamo, dzisiaj sklep z pamiątkami Atalanty znajduje się przy jego ulicy), do listy klubów „poświęconych” dołączyli rzymscy Giallorossi. Będą potrzebowali zaiste wsparcia z samego Nieba, aby w trzech ostatnich kolejkach wywalczyć sobie prawo startu w Lidze Mistrzów, bo rozkład jazdy niełatwy - już w poniedziałek wyjazd do rozpędzonej Atalanty może sprawę rozstrzygnąć negatywnie. Sam jestem ciekaw, czy bukmacherzy zwiększą szanse rzymian w tym meczu z uwagi na zajęcie Tronu Piotrowego przez sympatyka Romy.

Mieliśmy i w Polsce miłośników Romy pośród kościelnych dostojników - taki na przykład arcybiskup Petz podrywał młodych kleryków, prezentując im czerwone majtki z napisem „AMOR”, a kiedy nie pykło, bo seminarzysta akurat okazywał się hetero, tłumaczył, że przecież trzeba to czytać od tyłu. Wieść niesie, że jednak chodziło o inny odtylny rebus - palindrom na majtaskach był zaszyfrowaną instrukcją, w jaki sposób najkrótszą drogą dostać się do Świętego Miasta na stanowisko wyższe niż najwyżej nawet usytuowane krzesełka Stadio Olimpico.

Spośród anegdot piłkarsko-papieskich fejsbuk właśnie przypomniał mi jedną z najzabawniejszych. W Zabrzu zapewne fanatyczni kibice dobrze ją znają, bo kibice Górnika są zbratani z chorwacką Torcidą, fanami splickiego Hajduka, którym oprócz zapału dopingowego nie brakuje, jak się okazało, także chwackiego poczucia humoru. Makłowicz, kręcąc przed wielu laty jeden z odcinków swojego programu kulinarnego w scenerii stolicy Dalmacji, przywołał malowidło, jakim hajducka torcida przywitała papieża podczas jego pielgrzymki jesienią 1998, odbytej z okazji 1700-lecia miasta Split (tak tak, już cesarz Dioklecjan założył tam swoją rezydencję w 298 roku po narodzeniu Jezusa, zatem nie ma się co zżymać, że zabrzańska torcida jest młodszą siostrą tej splickiej - cysorz tam urządzał wystawne orgie w czasie kiedy nad Kłodnicą i Bytomką rosła dziewicza knieja opanowana przez tury.) Otóż Karol Wojtyła alias Ojciec Święty alias JP2 wjeżdżając do miasta miał ujrzeć napis: „Ivan Pavao Drugi. Hajduk Prvi!” („Jan Paweł Drugi, Hajduk Pierwszy!”). Obawiam się, że bezprecedensowy kult jednostki, którym otoczony był w Polsce papież, nie pozwoliłby na taki frywolny transparencik żadnej z grup kibicowskich, ale Wojtyła, sam kibic futbolu mógł mieć z tego powitania zdrową uciechę...

Skądinąd, w tamtym sezonie Hajduk przegrał mistrzostwo ze znienawidzonym rywalem z Zagrzebia, choć akurat wtedy Dynamo jako ofiara szalonej dekomunizacji nosiło nazwę Croatia Zagreb. Notabene, wyobraźmy sobie, jaki to szpryngiel dla skonfliktowanych kibiców, pielęgnujących nienawiść do odwiecznego rywala, kiedy nagle musieli zmieniać treść obraźliwych piosenek, bo nic już im się nie rymowało… W wydanej niedawno znakomitej antologii opowiadań o znanych ludziach kultury uzależnionych od piłki nożnej („Kafka na Maracanie”) Michał Okoński ogłosił miniaturę pod tytułem „Brat naszego papieża” (to parafraza tytułu dramatu Wojtyły o Adamie Chmielowskim, późniejszym bracie Albercie). To zmyślne opowiadanko o Janie Pawle II, który zafascynował się nonszalancką grą Paula Gascoigne’a, reprezentującego Lazio w derbach Rzymu '92. „Czy kiedykolwiek widziałem Anglika, który miałby w sobie tyle wolności?” - pyta w duchu papież, a jako że duch późniejszego świętego mógł być już wtedy Duchem Świętym, pytanie miało wagę superciężką. Jan Paweł Drugi w opowiadaniu Okońskiego wspomina nawet rozmowę telefoniczną, w której zaprosił Gascoigne’a na audiencję (Gazza niespecjalnie się nią przejął, odebrał telefon i zapytał „Hi, Pope, whats up?”), chce mu błogosławić -to już zapewne licentia poetica, bo wolę nie wierzyć, że to papież wybłogosławił Gazzie marskość i padaczkę alkoholową.

Wiadomo że był kibicem Pasów, ale w Watykanie trudno być obojętnym na poczynania klubów rzymskich. Fakt, że w książce „Kafka na Maracanie” znalazłem się jako jeden z ledwie pięciu polskich literatów opętanych futbolem, obok Wojtyły, Pilcha, Dygata i Kapuścińskiego, traktuję jako zaszczytny dowcip losu. Pośród ludzi pióra była w Polsce cała rzesza „wyoutowanych” kibiców piłkarskich, w przeciwieństwie do mnie zaiste uzdolnionych i zasłużonych dla kultury, choć może po prostu redaktorzy zauważyli, że antologii groziła sroga nadreprezentacja Legii (niegdyś jeszcze Konwicki, Mętrak, obecnie „Pablopavo” Sołtys, Grzegorz Kalinowski). Tymczasem redakcyjny kolega Paweł Czado opisał, jak to wybrałem się pewnej mroźnej jesieni na mecz Ruchu do Siedlec i jako jedyny zaludniłem sektor gości (tylko w pierwszej połowie, bo trybuna była odkryta, a zacinał deszcz ze śniegiem). Mecz był plugawy, aura nikczemna, atmosfera równie niska jak liga, w której przyszło się spotkać Ruchowi i Pogoni - ale przecież futbol jest religią, a tę praktykuje się także w zapyziałych prowincjonalnych świątynkach równie gorliwie, co w najsłynniejszych piłkarskich bazylikach.