Swój kontra przyjezdny
Dwóch obcokrajowców znajduje się w dziesiątce najdrożej sprzedanych piłkarzy przez Legię. Jednym z nich jest oddany niedawno Ernest Muci (na zdjęciu). Drugim – Ondrej Duda. Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus.pl
Swój kontra przyjezdny
Molde dobitnie pokazało Legii, że sukces w europejskich pucharach można osiągnąć bez tabunu obcokrajowców.
Tak już jest zbudowana ludzka psychologia, że człowiek z zasady woli to co swoje, niż to co obce. Ma to przełożenie również w świecie piłki nożnej, ale nie idzie za tym tylko i wyłącznie podejście patriotyczne, choć oczywiście również ma ono znaczenie. Polskie kluby szkolą polskich piłkarzy i promują ich, przyczyniając się do rozwoju polskiego futbolu, zwiększając jego prestiż itd. Jeśli jednak zdejmie się z oczu okulary romantyzmu, to zobaczy się to, co tak naprawdę w futbolu najważniejsze: wynik i pieniądze.
Łańcuch pokarmowy
Polskie kluby nie mogą się stawiać na równi z ekipami z topowych lig europejskich - to oczywiste. Jednakże kryje się za tym również sposób funkcjonowania. Najsilniejsi mogą sobie pozwolić na ignorowanie szkolenia. Czasem wręcz muszą to robić, bo aby pozostać na szczycie, muszą pozostawać pod prądem – tzn. werbować do swoich szeregów piłkarzy ze ścisłego topu. Polskie zespoły na tym poziomie nie działają i prędko działać nie będą. Muszą znać swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym, który – ogólnie rzecz ujmując – wszędzie działa dość podobnie. Kiedy ktoś z wyższej (lub bogatszej) półki przychodzi po konkretnego zawodnika, klub znad Wisły musi go sprzedać z trzech powodów. Po pierwsze, aby pozwolić piłkarzowi na dalszy rozwój i nie blokować jego kariery. Po drugie, bo nie może pozwolić sobie na odrzucenie kilkumilionowej oferty (oczywiście w euro). Po trzecie, by te pieniądze zainwestować w dalszy rozwój. Ten może (lub powinien) przejawiać się w dwojaki sposób. Z jednej strony można odwrócić się we wspomnianym łańcuchu i sięgnąć po jakiś talent z ligi ogólnie słabszej lub biedniejszej (np. słowacka). Z drugiej zaś przychód powinien zostać przeznaczony na szkolenie własnej młodzieży.
Nie trzeba kombinować
Powiedzenie, że do młodzieży świat należy w futbolu nie jest tylko pustym frazesem. Już od wielu lat tłucze się na prawo i lewo, że szkolenie młodych, głównie krajowych piłkarzy powinno być fundamentem funkcjonowania klubów. Rozumieją to na Zachodzie, rozumieją gdzieniegdzie na Wschodzie (np. ukraińskie Dynamo Kijów), rozumieją na Południu (np. topowe kluby czeskie, chorwackie Dinamo Zagrzeb). Zespoły powinny postawić na własnych (albo chociaż krajowych) zawodników nie tylko w imię idei, ale też dlatego, że wiele talentów kryje się prosto pod nosem. Piłkarza można sobie wychować, wyszkolić, wpoić mu konkretną filozofię, miłość do klubu, przedstawić wizję, dzięki czemu ten będzie walczył podwójnie, a w przyszłości powędruje na wyższą półkę i przyniesie kilka milionów zysku. Dzięki temu – w wariancie idealnym – klub będzie miał środki na dalszy rozwój i postawienie następnego kroku na drabince progresu. Nie będzie musiał kombinować i szukać wzmocnień nie wiadomo gdzie – jeśli oczywiście na wzmocnienie trafi. W polskich realiach skauting bardzo często funkcjonuje jako tako albo wcale. Jasne, są drużyny dysponujące rozwiniętymi działami analitycznymi, a ich liczba rośnie, lecz w wielu przypadkach za polecenia konkretnych graczy odpowiadają agenci, którzy szukają swoim podopiecznym pracy, a sobie chcą zapewnić „fajną” prowizję. Ile te prowizje potrafią kluby kosztować, można przeczytać w komentarzu obok. Czy to jednak oznacza, że w futbolu w ogóle trzeba zrezygnować z obcokrajowców?
Legia cudzoziemska
Oczywiście, że nie. Kluczem jest jednak to, aby ci piłkarze okazywali się realnymi wzmocnieniami, a nie tylko przychodzili, bo przychodzą i zajmują miejsce na liście płac. Im gra się w mocniejszej lidze (metaforycznie), tym potrzeba lepszych zawodników, a tych czasem „pod nosem” może brakować. Stąd w erze globalizacji nie jest problemem sięgnięcie po kogoś z zagranicy. To logiczne. Problem jednak w tym, że wielokrotnie polskie kluby myślą tylko doraźnie, a nie perspektywicznie. Biorą obcokrajowców z ciekawym CV (choć nieraz lekko przykurzonym), aby osiągnąć sukces teraz i już, co nie zawsze daje efekty. Ogranie młodego Polaka może zaowocować za jakiś czas, a owoc jest oczekiwany jak najszybciej. Tyle tylko, że potem przychodzi mecz z Molde, mającym tylko 3 obcokrajowców (dwóch Duńczyków i... Polaka) i to rywal deklasuje Legię „cudzoziemską”. Grając zawodnikami krajowymi pokonuje wyraźnie drużynę znajdującą się w podobnym miejscu łańcucha pokarmowego, reprezentowaną jednak głównie przez zagranicznych – mimo że warszawiacy teoretycznie źle przecież nie szkolą. Takiego stanu nie osiąga się jednak w jeden rok. To efekt nowoczesnej, spójnej, przemyślanej i konsekwentnej pracy wykonywanej latami. Nawet najpiękniejsze akademie nic nie znaczą, jeśli w ich gabinetach pracuje się nieefektywnie, przestarzale, nieodpowiednio pod kątem mentalnym (co nie znaczy, że cechy te charakteryzują akurat Legię).
Wydaj, co zarobisz
Ważny jest też w tym wszystkim biznes, wspomniane wydanie tego co się zarobi. Molde to potrafi, stąd przez ostatnie 13 lat wykonało dwa razy więcej transferów za co najmniej milion euro niż taka Legia. Warszawiacy również nie kupowali głupio, trzeba to podkreślić. Ich najdroższe zakupy to młodzi Bartosz Slisz i Meik Nawrocki – dziś obaj spieniężeni. Molde i Legia sprzedają na podobnym poziomie, ale zarobione pieniądze trzeba też potem umieć reinwestować, aby zachować jakość. Kto robi to lepiej i w jakim kierunku te inwestycje idą, pokazał niedawny dwumecz Ligi Konferencji…
Piotr Tubacki
PROCENT OBCOKRAJOWCÓW W LIGACH WG RANKINGU UEFA
15. Norwegia 25,7 procenta
16. Izrael 26,6
17. Grecja 60,6
18. Ukraina 19,4
19. Serbia 25,7
20. Polska 39,3
21. Chorwacja 33,1
22. Cypr 63,7
23. Węgry 41,5
24. Szwecja 34,9
25. Rumunia 38,5