Susza
Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado
Kiedy za bajtla zaczynałem interesować się polską ligą piłkarską, moje duże rozczarowanie budził fakt, że nasi napastnicy nie potrafią dobrze strzelać. Królami strzelców ekstraklasy byli wtedy... pomocnicy, których końcowy dorobek i tak nie był imponujący. W sezonie 1983/84 - Włodzimierz Ciołek, a w 1984/85 - Leszek Iwanicki wbili ledwie po 14 goli. Kiedy czytałem o równoczesnych strzeleckich wariacjach napastników na zachodzie, choćby w lidze angielskiej (Walijczyk Ian Rush - 33 gole w sezonie 1983/84 i Gary Lineker - 24 gole w sezonie 1984/85) - rodziły się we mnie kompleksy. Przejmowałem się, cholera!
Gdybym wiedział, co zdarzy się cztery dekady później... Wiadomość o tym, że najlepszy polski napastnik zgromadził na półmetku rozgrywek ledwie cztery gole napawa mnie zgrozą. I nie zmienia tego faktu okoliczność, że w obecnej dobie najbardziej bramkostrzelnymi napastnikami są cudzoziemcy.
Niestety - nastroju nie mógł poprawić wczorajszy dzień. Najskuteczniejszego rodzimego napastnika miałem okazję widzieć w trakcie pierwszego meczu ligowego w tym roku. Sebastian Bergier z GKS-u Katowice nie poprawił dorobku, nie miał wielkich szans, w drugiej połowie został zmieniony. Jedyną bramkę dla gospodarzy zdobył wahadłowy.
W drugim wczorajszym meczu nie było lepiej. W spotkaniu Lecha Poznań z Widzewem Łódź dorobek polskich napastników również wyniósł zero. Zadanie było o tyle utrudnione, że w wyjściowych składach takowych w ogóle nie było. W Lechu pokazał się oczywiście Szwed asyryjskiego pochodzenia Mikael Ishaak, w Widzewie - owszem, Polak - Hubert Sobol, który jednak gra - z przerwami - piąty sezon w ekstraklasie, a jego bilans bramek na tym poziomie rozgrywkowym brzmi, niestety, zero. I wczoraj się nie zmienił.
Tym sposobem najskuteczniejszy polski napastnik w polskiej lidze nadal ma jedynie cztery trafienia. Zaczynam wątpić, że będzie w stanie osiągnąć granicę przyzwoitości, czyli dziesięciu goli w sezonie. A chodzi o najskuteczniejszego!
Ktoś powie, że nieważne, kto strzela, ważne, żeby wygrywać. Udowodnili to choćby Francuzi, którzy zdobyli w 1998 roku mistrzostwo świata bez choćby jednej bramki środkowego podstawowego napastnika Stephana Guivarc'ha. Niby tak, ale tu chodzi przecież o statystykę obejmującą jeden zespół w ciągu miesiąca. Mnie chodzi o 18 drużyn na przestrzeni roku. Nie ma co ukrywać, że jest ona zatrważająca. Jeśli ta tendencja się nie zmieni, straci na tym również reprezentacja. No, chyba że pojawią się bramkostrzelni napastnicy polskiego pochodzenia, którzy od małego wychowywali się na obczyźnie i w ogóle nie znają smaku rodzimej ekstraklasy.
A może pojawi się jakiś niezwykły młodziak o oszałamiającym talencie i bezczelnym uśmiechu? Takim, jakim był choćby synek, który zaczynał kopać na placu przy katowickim więzieniu, a wychował się przy ul. Barbary. Zadebiutował w ekstraklasie jako 18-latek i w pierwszym sezonie ligowym od razu wbił... 33 gole. Trzy-dzieś-ci trzy! Ernest Wilimowski był jednak tylko jeden. Ale proszę, wznoszę modły - niech pojawi się nastoletni napastnik, który osiągnie połowę z tego. Byłoby super, choć w obecnej dobie oznaczałoby to przecież także, że w kolejnym sezonie już by kogoś takiego w polskiej lidze nie było.
Tak czy inaczej - susza trwa. Niedługo zacznie pękać ziemia.