Alfred Sulik wątpi w to, że Polsce uda się wyjść z grupy na Euro. Fot. Mateusz Porzucek/PressFocus


Skakałem na jednej nodze

Rozmowa z Alfredem Sulikiem, emerytowanym wykładowcą akademickim, piłkarzem AKS-u Chorzów na początku lat 50.


Zaczynał pan karierę po wojnie w juniorskich drużynach Lechii Mysłowice, poznał pan również smak ekstraklasy. Jaką największą różnicę dostrzega pan między ówczesnym, a obecnym futbolem?

- Cóż, różnic jest wiele… (uśmiech)

Weźmy pod uwagę np. zarobki.

- W czasach gdy grałem, istniało tzw. dożywianie. Wynosiło ono 600 zł miesięcznie. Jeśli ktoś zagrał słabiej, to potrącali. Jaka była wartość tych pieniędzy? Dziś piłkarze pewnie nie uwierzą, ale to było mniej niż średnia miesięczna pensja. Kiedy skończyłem studia i poszedłem do pracy w archiwum wojewódzkim, moja pensja wynosiła 950 zł. Ojciec na kolei zarabiał ponad 1000 zł. Teraz słyszę, że jeden z piłkarzy w polskiej lidze ma zarabiać miesięcznie 250 tysięcy miesięcznie…

Co pan o tym sądzi?

- To jednak przesada. Ale jest jeszcze coś… Kiedy obserwuję ligowe składy w dzisiejszej polskiej ekstraklasie, widzę prawie samych obcokrajowców. Muszę przyznać, że mi to przeszkadza. To rzutuje też na reprezentację. Liga przestaje dostarczać reprezentantów. W obecnej kadrze na Euro jest ich zaledwie kilku. Z Holandią w podstawowym składzie zagrali Salamon i Romanczuk, a Grosicki był na rezerwie. Muszę w tym miejscu dodać, że nie podoba mi się też inny trend. Nasi młodzi, zdolni piłkarze wyjeżdżają zagranicę, zanim jeszcze zdążą zadebiutować w ekstraklasie. Na ich miejsce sprowadza się starych, wysłużonych obcokrajowców, którzy sobie dorabiają. W ten sposób nasza liga nigdy nie będzie mocna, nigdy nie będzie konkurencyjna…

Podobała się panu gra reprezentacji w pierwszym meczu z Holandią?

- Polacy nieźle grali, nawet w porównaniu do ostatnich zwycięskich meczów towarzyskich z Ukrainą i Turcją. Ale ta piłka nie do końca mi się podobała. Nie mamy ani jednego zawodnika takiej klasy jak kiedyś Cieślik czy Lubański.

Buksa to nie ten poziom? Gola strzelił Holendrom ładnego.

- Ale to był trochę przypadek. Najbardziej przeszkadza mi, że ci zawodnicy generalnie nie potrafią mijać, nie potrafią kiwać. Zauważyłem, że niektórzy mają trudności nawet z "gaszeniem" piłki.

Ale przyzna pan, że tempo jest szybsze.

- Może tak. Proszę pamiętać, że myśmy mieli treningi dwa razy w tygodniu. Mieliśmy w ich trakcie trochę gimnastyki, pobiegaliśmy wokół boiska. Potem trener rzucił piłkę i graliśmy. Nie było tak wyspecjalizowanych trenerów jak dziś, gdy każda drużyna dysponuje całą grupą szkoleniowców, a każdy specjalizuje się w czymś innym… Naszym trenerem w AKS-ie był Leonard Piontek, wspaniały zawodnik przed wojną, świetny napastnik, uczestnik mistrzostw świata (w 1938 roku, przyp. aut.). Muszę uczciwie przyznać, że jako trener był raczej słaby, nie miał odpowiednich umiejętności. Nie potrafił przekazać własnych doświadczeń. Lepszy był Teodor Wieczorek, który sprawdził się potem w wielu drużynach klubowych…

Wracając do obecnej reprezentacji – w meczu z Holandią nieźle grał Frankowski, ale przyznam szczerze, że brakuje mi w obecnej kadrze zawodników bardzo wysokiej klasy.

A Lewandowski?

- Zasługi ma ogromne, rzeczywiście był graczem światowej klasy. Ale czas biegnie: już się zestarzał. Nie panuje już nad piłką w takim stopniu jak wcześniej. Nie strzela już tak, jak kiedyś strzelał. W 2015 roku wbił Wolfsburgowi pięć goli w dziewięć minut, ale… nawet Lewandowski nie pobije Wilimowskiego! Ten to w meczu ekstraklasy strzelił kiedyś dziesięć goli (w 1939 roku w meczu z Union-Touring Łódź – red.). W obecnych czasach, kiedy szybciej grają, ostrzej wchodzą, to zwyczajnie niemożliwe.

Polacy wyjdą z grupy?

- Nie wydaje mi się. Oczywiście chciałbym, ale myślę, że w naszej drużynie jest za dużo chaosu i przypadkowości. Nie mam przekonania do kilku piłkarzy, popełniają błędy różnego rodzaju, choćby taktyczne. Nie mamy silnej obrony. Oczywiście pamiętam, że do dalszej fazy przechodzą cztery drużyny z trzecich miejsc. Cóż, zobaczymy.

Selekcjoner Michał Probierz sobie poradzi?

- Ostatnio dużo o nim czytałem, ale ciągle za mało o nim wiem, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że nie przegrał ośmiu pierwszych meczów z rzędu jako selekcjoner. Porażka przyszła jednak na mistrzostwach Europy.

Czego Polakom zabrakło żeby z Holandią przynajmniej zremisować?

- Szczęścia. Czytałem opinie niektórych byłych reprezentantów, dla których Holendrzy byli zdecydowanie lepsi. Tego bym nie powiedział.

Co pana zaskoczyło w innych meczach Euro?

- W tych, które widziałem, to fakt jak bardzo Anglia cofnęła się po uzyskaniu prowadzenia. Przed turniejem Anglia, obok Francji i Niemiec, była dla mnie głównym kandydatem do zdobycia tytułu mistrza Europy. Niemcy w pierwszym meczu świetnie się pokazali, bardzo dobrze zagrali. Mają wielu młodych, bardzo zdolnych piłkarzy. To był ładny, efektowny, szybki futbol. Grali z rozmachem, przerzucali piłkę z jednej na drugą stronę, potrafili piłkę przyjąć… Zrobili na mnie wrażenie. Te mistrzostwa przyniosą nam jeszcze mnóstwo emocji

Wiem, że pan pierwszy raz reprezentację Niemiec widział na żywo wiele lat temu.

- To było w Bytomiu. W 1942 reprezentacja Seppa Herbergera przyjechała na Górny Śląsk na mecz towarzyski z Rumunią, która była silnym zespołem, przed wojną trzy razy grała na mistrzostwach świata. Pojechałem wtedy do Bytomia. Niemcy wygrali 7:0, ostatnią bramkę strzelił Ernest Wilimowski. Do dziś pamiętam cały ich skład z tamtego meczu!

Tak? Poproszę.

- Na bramce Jahn, w obronie Janes i Miller. Z kolei Kupfer, Sing i Sold to pomocnicy. No i napad: Klingler, który bardzo mi się podobał na lewym skrzydle, na półlewym Decker z Vienny, na środku ataku Fritz Walter z Kaiserslautern, późniejszy mistrz świata, na półprawym Wilimowski, no i na prawym skrzydle Burdenski z Schalke (uśmiech).

Szanuję to panie profesorze!

- Panie redaktorze... Każdego z nich kojarzę. Ja to widziałem (uśmiech). Dziś wszystko znacznie szybciej się zmienia. Zawodnicy trafiają do reprezentacji i z niej wypadają. Jest mniejsza stabilność. Niektórych zawodników nie kojarzę więc w ogóle z ich sposobem gry. Kiedy wspominam Lubańskiego to doskonale pamiętam, na co było go stać, w jaki sposób strzelał bramki. Pamiętam choćby tę słynną bramkę przeciw Anglii w 1973 roku, byłem wtedy na Stadionie Śląskim. W Chorzowie byłem też zresztą na otwarciu Śląskiego w 1956 roku, kiedy reprezentacja przegrała z NRD.

Lata 50. to niezwykłe czasy. Dziś żaden z piłkarzy nie przeżyłby historii, która była pana udziałem, gdy graliście w półfinale Pucharu Polski przeciwko Ruchowi w 1951 roku… Na pewno żaden z nich ciężko kontuzjowany w pierwszej połowie, nie skakał później na jednej nodze niespełna kilometr ze stadionu do hotelu

- Tak było… (uśmiech). Działo się to na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie. Grałem na lewym skrzydle, choć byłem prawonożny. W pierwszej połowie musiałem zejść z boiska z powodu kontuzji. Bartyla, stoper Ruchu, skoczył mi na kostkę. Miałem wylew w stawie skokowym. Wtedy nie było jak dziś. Teraz na boisko wbiegają lekarze, masażyści i pomagają. Mnie nie miał kto po meczu zabrać. Podskakiwałem na jednej nodze przez niespełna kilometr do hotelu. Od drzewa do drzewa. Rano znowu skakałem na śniadanie... Akurat przejeżdżał samochód. Zatrzymał się, wyszedł zdumiony z niego trener Tadeusz Foryś, wówczas asystent w reprezentacji Polski. Wściekł się, kiedy się zorientował, co się stało. Ściągnął klubowych działaczy, żeby się mną wreszcie zaopiekowali. Dopiero wtedy zaprowadzili mnie do lekarza, nogę wsadzili do gipsu, a potem mnie do pociągu na Śląsk…

Piłka nożna to niezwykły sport.

- Zgadzam się. Muszę panu powiedzieć, że uwielbiam oglądać mecze. Widzi pan? Mam trzy dekodery, śledzę każdą ligę jaką zechcę: Bundesligę, Premier League, ligę hiszpańską, włoską czy polską (uśmiech)… Mam skalę porównawczą. Najsilniejsza jest według mnie jest angielska.

Rozmawiał Paweł Czado


Alfred Sulikurodził się w 1931 roku w Mysłowicach. Wychowanek Lechii Mysłowice, w barwach AKS-u rozegrał w ówczesnej I lidze 15 meczów, strzelił cztery gole. Potem grał w Pomorzaninie Toruń (podjął studia na tamtejszym uniwersytecie) i Warcie Zawiercie. Doktoryzował się na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 1960-88 wykładał na Akademii Ekonomicznej w Katowicach, a pod koniec lat 80. pełnił tam funkcję prorektora. Specjalizował się w historii gospodarki. Jest autorem wielu publikacji.

Fot. Prywatne archiwum Alfreda Sulika