Rzucony na głęboką wodę
Rozmowa z Kajetanem Duszyńskim, mistrzem olimpijskim z Tokio w lekkoatletycznej sztafecie mieszanej, członkiem olimpijskiej sztafety 4x400 metrów
Co złoty medal olimpijski zmienił w pana życiu?
- Bardzo dużo. Sprawił choćby, że w stu procentach postawiłem na sport. Wcześniej miałem kończyć doktorat, ale ten sukces ukierunkował moją drogę ku kolejnym igrzyskom. Zasmakowałem życia, które znałem już wcześniej, bo traktowałem bieganie profesjonalnie. Zacząłem jednak jeszcze bardziej szukać nowych elementów, które by mnie rozwinęły jako zawodnika.
Czy do kolejnych igrzysk jako sportowiec na swój sposób spełniony podchodzi już pan bez presji, na luzie?
- Absolutnie nie, to są igrzyska, na żaden luz nie ma miejsca. Medal jeszcze bardziej motywuje, każdy bieg to nowa historia. Jestem ambitny, cieszę się, że mogę dalej trenować wyczynowo, zawsze podchodzę do tego z powagą, nigdy nie lekceważę. Tokio to już przeszłość, za chwilę są kolejne igrzyska. Cały czas trzeba się potwierdzać, poziom na świecie rośnie, rywalizacja jest coraz większa.
To dlaczego pana kariera po Tokio nie nabrała rozpędu?
- Mam wrażenie, że wszystkie kłopoty po drodze, kontuzje i choroby sprawiły, że w dwóch kolejnych latach nie mogłem pokazać, na co mnie naprawdę stać. Rok po igrzyskach często chorowałem, straciłem sporo treningów, być może odchorowywałem sezon olimpijski. W 2023 wydawało się, że jestem w życiowej formie, ale wtedy kontuzja na miesiąc wykluczyła mnie z treningu specjalistycznego i nie zakwalifikowałem się na mistrzostwa świata w Budapeszcie, na których mogłem coś udowodnić. Przed Tokio też były problemy, przeszedłem Covid, ale w najważniejszym momencie nic mi już nie dolegało. Szczęście też jest potrzebne.
Z powodów zdrowotnych zabrakło też pana na czerwcowych mistrzostwach Polski, na których poziom finału 400 metrów był najwyższy w historii, cała trójka medalistów uzyskała wynik poniżej 46 sekund.
- Wspólnie z lekarzami postanowiliśmy, żeby nie startować w Bydgoszczy. Naciągnąłem mięsień półścięgnisty, w grupie dwugłowych uda, na szczęście to nic poważnego. Już jest w porządku, od dwóch tygodni szlifujemy formę w Spale, jeszcze tydzień mocniejszego treningu przed nami, jestem optymistą, generalnie wygląda to obiecująco.
Jak forma?
- Na ostatnim starcie kontrolnym nie udało mi się jej pokazać, ale przed nami kolejne sprawdziany, żeby wyłonić skład do sztafet.
Tak realnie, celuje pan w obydwie?
- Sam bym chciał wiedzieć, w której sztafecie będę biegał. Naszym celem są dwa finały. Na papierze w sztafecie 4x400 wyglądamy dużo mocniej niż przed igrzyskami w Tokio, gdzie zajęliśmy piąte miejsce. W tamtym sezonie dokonaliśmy niemal cudu, w ciągu roku zeszliśmy o 6-7 sekund, takie rzeczy nie zdarzają się co dzień, ale trudno biegać zawsze na poziomie 2:58.
W Paryżu skład naszej sztafety będzie jeszcze młodszy niż w Tokio. Mistrz Polski Maksymilian Szwed ma 20 lat, Igor Bogaczyński 21, Patryk Grzegorzewicz i Marcin Karolewski po 22, Daniel Sołtysiak 23…
- To niesamowite, ale w wieku 29 lat jestem drugi najstarszy w tej grupie, po Karolu Zalewskim! Po Tokio się posypaliśmy, wypadliśmy nawet z mistrzostw świata rok temu. Ale w kwietniu na mistrzostwach świata sztafet na Bahamach zdobyliśmy kwalifikację olimpijską i mamy nowe rozdanie. Stawka rywali jest bardzo silna, ale rezultaty indywidualne nie zawsze przekładają się na sztafetę, gdzie jest często ostra walka z przeciwnikiem o jak najlepszą pozycję. Dzięki temu konkurencja jest tak widowiskowa.
To teraz będzie trochę dłuższy cytat: „Na takie rzeczy trzeba zwracać uwagę i unikać ich. To nie jest kwestia losu, tylko odpowiedniego biegania wirażu. Będąc w formie i mając mocny skład, takich błędów nie można popełniać. Są to głupie błędy, których nigdy w sztafetach nie robimy. Unikanie ich pozwala nam tak naprawdę wygrywać biegi. Jeżeli będziemy sobie dokładać takich przeszkód, to niewiele wyjdzie dobrego z takiego biegania. Takie coś podcina skrzydła”. To pana wypowiedź na gorąco po mistrzostwach Europy w Rzymie, gdy za przekroczenie toru na pierwszej zmianie Maksymiliana Szweda zostaliście zdyskwalifikowani i nie pobiegliście w finale. Nie żałuje pan słów, które mogły uderzyć w najmłodszego z was?
- Mam wrażenie, że moja wypowiedź została trochę źle zrozumiana. To nie było nic osobistego wobec Maksa, absolutnie nic do niego nie mam. Mnie też mogła się taka historia zdarzyć…
Ale straciliście trochę pieniędzy, bo finał mistrzostw Europy gwarantował wam stypendia i centralne szkolenie…
- Te stypendia za ME nie są aż tak duże, oczywiście lepiej mieć takie zabezpieczenie niż nie mieć, ale nie chodzi o te pieniądze. Po prostu był duży zawód, bo w Rzymie stać nas było na dobry wynik, powalczyć o medal, a nie mieliśmy nawet szansy. Każdy to trochę przeżył, Maks też wziął sobie do serca. Wszystkim bardzo nam zależy i nadal jesteśmy drużyną.
Wpadki zdarzały się nie takim tuzom, na igrzyskach w Sydney utytułowany Robert Maćkowiak, odbierając pałeczkę od kolegi i chcąc ruszyć na drugiej zmianie zawadził o pudło i fiknął koziołka. Kandydaci do medalu obeszli się smakiem…
- Tak, widziałem to, niesamowita historia. Tutaj przede wszystkim zawalili organizatorzy, bo to pudło nie powinno w ogóle być w takim miejscu i narażać zawodnika. No ale nikt już tego biegu nie wróci, szansa przepadła. To jest oczywiście truizm, że nie można popełniać błędów, ale margines na nie jest bardzo mały i po prostu trzeba się ich wystrzegać. To wszystko.
Więc wróćmy do teraz. Ma pan wrażenie, że dobrze wykorzystał sukces w Tokio, na przykład marketingowo?
- Ogólne jestem zadowolony, udało się nawiązać różne reklamowe współprace. Zawsze mogło oczywiście być lepiej, ale zostałem rzucony trochę na głęboką wodę, nie miałem wcześniej styczności z tym światem. No i życie sportowca jest intensywne, nie mamy zbyt wiele czasu, a jakieś większe kampanie reklamowe wymagają wielu zabiegów i organizacji, zgrania terminów i tak dalej.
Zagląda Pan jeszcze czasem do Chorzowa?
- Oczywiście, kursuję między Łodzią, gdzie studiowałem, a Śląskiem. Zdarza mi się trenować w Chorzowie i pozdrawiam mojego pierwszego trenera z gimnazjum sportowego nr 11 Krzysztofa Podchula.
A jak to będzie z tym pana doktoratem?
- Jeszcze podejmę walkę, wrócę do niego po igrzyskach. Nie rezygnuję z tej drogi. Zdałem egzaminy śródokresowe, muszę jeszcze dokończyć badania, no i pisać, pisać, pisać… Ale najpierw Paryż. Nie sprzedamy tanio skóry!
Rozmawiał
Tomasz Mucha
CYTATY
Wszystkie kłopoty po drodze, kontuzje i choroby sprawiły, że w dwóch kolejnych latach nie mogłem pokazać, na co mnie naprawdę stać. Rok po igrzyskach często chorowałem, straciłem sporo treningów, być może odchorowywałem sezon olimpijski.
W Rzymie stać nas było na dobry wynik, powalczyć o medal, a nie mieliśmy nawet szansy. Każdy to trochę przeżył, Maks też wziął sobie do serca. Wszystkim bardzo nam zależy i nadal jesteśmy drużyną.