Ruch Chorzów, a sprawa meksykańska
CZADOBLOG - Paweł Czado
Kontrakt z meksykańskim klubem podpisał właśnie Mateusz Bogusz, swego czasu cudowne dziecko Ruchu Chorzów. Widziałem jak debiutował w lidze jako 16-latek i zrobił na mnie wtedy wrażenie. Najbardziej zdumiało mnie, że ten nastolatek zachowywał się na boisku jakby miał co najmniej dziesięć lat więcej. Jego decyzje były przemyślane, zagrania dojrzałe, pewność siebie dana ludziom doświadczonym. To było wspaniałe, jednak ten ptak odfrunął z Cichej bardzo szybko.
Los sprawił, że Bogusz właśnie zakotwiczył w Mexico City – miejscu wydawać by się mogło peryferyjnym dla światowego futbolu. To jednak wrażenie zdradliwe i całkowicie mylące. Poziom w lidze meksykańskiej jest wysoki. Z europejskiego punktu widzenia uśmiech może budzić regulamin rozgrywek, który tak się różni od stosowanych na Starym Kontynencie jak tequila od „Żytniej”. Cóż, po zakończeniu regularnego sezonu dwanaście najlepszych zespołów kwalifikuje się do fazy play off (tzw. Liguilli) – sześć najlepszych do ćwierćfinałów, a cztery kolejne do barażów o ćwierćfinały. Zwycięzca Liguilli zdobywa tytuł mistrzowski. W ciągu roku rozgrywane są dwa niezależne półroczne sezony – otwarcia i zamknięcia. Jesienią Apertura, a wiosną Clausura. Jak w Argentynie, a siły tamtejszego futbolu nikt przecież nie podważa, prawda?
Mateusz Bogusz (z prawej) udowodnił klasę w Los Angeles FC. Dostrzegli to Meksykanie i postanowili ściągnąć do własnej stolicy. Na zdjęciu fragment meczu ze Sportingiem Kansas City Fot. Sopa Images/SIPA USA/PressFocus
Cruz Azul to w Meksyku firma, choć ostatnio nieco podupadła. Potęgę stanowiła w latach 70., była wtedy najsilniejsza w Meksyku – coś jak Ruch w latach 30. lub na początku lat 50. Wygrała wtedy ligę aż 6 razy, ta hegemonia sprawiła, że zespół zyskał chlubny przydomek „La Maquina”. Ostatni raz mistrzowski tytuł klub osiągnął dawno, bo w roku 1997. I właśnie z tą drużyną, w trakcie budowy wielkiej „Machiny” w 1970 roku, spotkał się Ruch Chorzów podczas tournee po USA. Najpierw wygrał 2:1 w Chicago, a potem doszło do zdumiewającego rewanżu w Cleveland. Zdumiewającego, bo w trakcie doszło do zdarzeń, które pokazują mocno meksykańską specyfikę…Było bardzo gorąco, ledwo dało się oddychać. Meksykanie prowadzili już 2:0, po dwóch fantastycznych strzałach z dystansu, ale „Niebiescy” zaczęli naciskać. W drugiej połowie Cruz Azul miało dość tempa narzuconego przez Ruch i zaczęło, nie patyczkując się, bez przerwy wywalać piłkę w trybuny. Przed meczem ustalono, że można dokonać dwóch zmian w polu i bramkarza. Meksykanie ledwo dyszą, dochodzi do kolejnych zmian, a kiedy kierownictwo klubu protestuje – kolejne zmiany są przecież już nielegalne, to gracze na boku dostają koszulki meczowe od zziajanego kolegi i ubierają je, czyli faktycznie jakby zmiany nie ma. Zauważa to Bernard Bem. Nie może uwierzyć i idzie w stronę, gdzie dokonuje się „nielegalna” zmiana. Meksykanie nie patyczkują się: piłkarz Ruchu dostaje pięścią w twarz, żeby siedział cicho. – Następnego dnia jego oko wyglądało strasznie. Miał siniak na pół twarzy – wspomina mi Joachim Marx, który zdobył zwycięską bramkę w pierwszym meczu z Cruz Azul. Zaraz potem rywale zdobywają trzeciego gola strzałem z… 40 metrów, a sędzia kończy mecz… 6 minut przed czasem.
Dziś z pewnością do takich zdarzeń by już nie doszło. Meksykański klub inwestuje miliony, żeby odzyskać prymat nie tylko w ojczyźnie, ale i zaznaczyć się na światowej mapie. Niech nikt nie wątpi, że w Meksyku są wielkie pieniądze!