Sport

Rozbudowana miłość własna

Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado

Pierwsza połowa meczu Górnik Zabrze - GKS Katowice. Fot. Norbert Barczyk /PressFocus

Ostatnio na stadionach zaczynam czuć się tak jakbym wchodził do galerii sztuki, a tam znienacka próbuje mi się wepchnąć… meblościankę. Może jestem na obecne czasy freakiem, ale na mecz piłkarski idę jednak, żeby przeżyć emocje związane z piłką nożną i… tylko z nią. Bardzo żałuję, że to się zmienia. Żenuje mnie, że trzeba przypominać o oczywistościach, ale czasem nie da się inaczej... Otóż w piłce nożnej zawsze najważniejsze była, jest i będzie… piłka nożna! Dlatego ubolewam, że ta oczywistość jest coraz częściej naruszana. Rzeczywistość zmierza niestety w złym kierunku.

Powiem wprost: nie emocjonują mnie ognie sztuczne, oprawy i innego tego rodzaju historie. Uważam to za zwykłe bzdety. Ostatnio byłem na Śląskim Klasyku, kilka dni wcześniej na derbach tysko-chorzowskich i za każdym razem musiałem znosić jakieś dziwaczne historie, które odrywały mnie od piłki nożnej. Najpierw jakiś różowiutki dym w Tychach, którego rozkoszny kolor może zachwyciłby Prosiaczka oglądającego spotkanie w towarzystwie Kubusia Puchatka, ale nie mnie. Potem fajerwerki odpalone w trakcie spotkania w Zabrzu, które zrobiłyby na mnie może wrażenie, gdybym miał pięć lat, ale przeżyłem już tyle fajerwerków - od Bangkoku po Rio - że te odebrałem jedynie jak delikatny wstęp do jakiegoś wielkiego show, które jednak skończyło się, zanim zaczęło.

Ubolewam, bo przecież to piłka nożna w czystej postaci wywołuje tak ogromne zainteresowanie, przyciąga uwagę ludzi. Niestety, świat jest tak zorganizowany, że pieniądz gorszy wypiera lepszy, a czekoladę próbuje się zastąpić wyrobem czekoladopodobnym. Ja wszystkiego, co przylepia się do futbolu, nie lubię z jednego oczywistego powodu – przeszkadza mi to w oglądaniu meczu piłkarskiego, czyli tego, co przecież sprawiło, że na stadionie się pojawiłem. Zwyczajnie przeszkadza mi, że mecz jest przerywany z powodu tego, co dzieje się trybunach, a nie na murawie. Przeszkadza mi dezynwoltura, która pozwala części trybun narzucać wolę innej części trybun. Rozpychać się jakby byli u siebie. Wynika to oczywiście z rozbudowanej miłości własnej.

Mam idealne rozwiązanie. Proponuję, żeby miłośnicy opraw, dymów i ogni sztucznych przychodzili na mecz dwie godziny wcześniej, wynajmowali stadion i robili najpiękniejsze przedstawienia na jakie ich stać. Mogliby nawet sprzedawać dla chętnych na to widowisko bilety! Inna wersja: zostawać po spotkaniu i wtedy wdrażać swe pomysły w życie. Może nawet wynająć telewizję, która będzie te wyczyny transmitować, a widzowie będą się tym zachwycać.Niestety, nigdy nie zostanie ono wdrożone w życie. Na przeszkodzie stoi bowiem miłość własna inicjatorów wszelkich działań niezwiązanych bezpośrednio z piłką nożną.

Owszem, być może przemawia przeze mnie szyderstwo, a już z pewnością – przygnębienie. Przygnębienie, bo już od dawna mam wrażenie, że mecze piłki nożnej powoli stają się jedynie kurczącym się elementem wokół… widowiska związanego z meczami piłki nożnej.

Według mnie niektórzy ludzie na siłę chcą być elementem czegoś, co podziwiają. Problem polega na tym, że są to często ludzie o niezwykle rozbudowanej miłości własnej. Są zakochani w sobie. Stąd na przykład okrzyki po przegranych meczach do piłkarzy: „[proszę wstawić sobie nazwę klubu] to my, a nie wy!]” A jeśli można na tym jeszcze dodatkowo zarobić (a może przede wszystkim) - to już inna sprawa.

Cóż, jestem z tej grupy, która ma to gdzieś. Z tej, która uważa, że klub to klub, a kibice to kibice. A za meblościankę - stanowczo dziękuję.