Sport

Ręka Boga i ręka Jasia

Tomasz Mucha

Pamięć o Janie Furtoku pozostanie w sercach. Fot. PAP/Michał Meissner

Jest coś symbolicznego w fakcie, że dwóch piłkarskich idoli odeszło na wieczne boiska ledwo po sześćdziesiątce i niemal tej samej smutnej listopadowej nocy, choć na przestrzeni czterech lat. Na porównanie Diego Armando Maradony do Jana Furtoka wielu zapewne pomasuje się po czole, ale czyż to nie metafizyczne, że Bóg futbolu opuścił ten padół 25 listopada 2020, a legenda Bukowej trzy dni temu, 26 dnia jedenastego miesiąca?

I jeszcze jedno oczywiste skojarzenie - tak jak Argentyna miała rękę Boga, tak my mieliśmy naszą swojską, rękę Jasia. Bez tej pierwszej Argentyna może wcale nie zostałaby mistrzem świata w Meksyku Anno Domini 1986, bez tej drugiej siedem lat później polska reprezentacja być może nie uniknęłaby kompromitacji w premierowej potyczce z San Marino, ale dopiero później okazało się, że to jednak Kopciuszek. Ale że gdybologia ma bogatą przeszłość, zawrotną przyszłość i mnogość wariantów, zostawmy akurat ten wątek.

Kto wie, może w tymże Meksyku obaj się gdzieś o siebie otarli, choć na boisku do spotkania nie doszło. Gdy nasi pakowali walizki w Guadalajarze po brazylijskim laniu 0:4, w którym Furtok zaliczył ostatnie pół godziny, tego samego dnia „Albicelestes” wymęczyli Urugwaj i szykowali się do ćwierćfinału z Anglią, w którym boski Diego odegrał rolę największego oszusta i najwspanialszego geniusza – obie jego bramki stały się ikoniczne, ta gdy „przeskoczył” o głowę wyższego Petera Shiltona, i ta, gdy wykiwał pół angielskiej jedenastki, pakując piłkę do siatki po 60-metrowym slalomie.

Pamięć o Janie Furtoku pozostanie w sercach. Fot. PAP/Michał Meissner

My mieliśmy swoją namiastkę cudu – i choć Jan Furtok strzelił w barwach GieKSy ponad 120 goli, kolejnych 60 dołożył w Bundeslidze i jeszcze dyszkę w reprezentacji, cóż począć, że najbardziej pamięta mu się i przypomina dzisiaj właśnie tego ze stadionu Widzewa. Taka jest po prostu logika historii rzeczy zwyczajnych i rzeczy niezwykłych.

Diego przeprosił za swoją rękę po 22 latach, nagabywany co i rusz Jasiu Furtok niespecjalnie chciał rozwijać temat ręki własnej; jako człowiek – według relacji wielu świadków - prosty, pogodny i uczciwy zapewne dobrze wiedział, że nie ma powodu popadać w egzaltację. Było, minęło, kropka. Po trzydziestu z górą latach można tylko skonstatować, że VAR dzisiaj by zapewne Jasiowi nie przepuścił, a i historia wielu mundiali wyglądałaby inaczej, Argentyna odpadłaby może w karnych z Anglią, a my bylibyśmy mistrzami świata na boiskach RFN 1974. Ależ ta gdybologia pociągająca…

Żegnamy dziś napastnika nietuzinkowego, choć okres jego osobistej prosperity przypadł na degrengoladę polskiego futbolu po złotej dekadzie lat 70., zakończonej medalem drużyny Antoniego Piechniczka na mundialu w Hiszpanii 1982. Potem przez całe lata było już tylko gorzej, a Meksyk nie okazał się niestety wrotami do wielkich rzeczy dla utalentowanego przecież pokolenia Furtoków, Urbanów, Tarasiewiczów, Komornickich i Dziekanowskich.

Zachęcam do lektury smacznego wspomnienia o Furtoku mojego redakcyjnego kolegi Zbigniewa Cieńciały, współautora niepublikowanej jeszcze biografii „Furgoła” – kilka numerów „Sportu” wstecz. Wiele tam nieznanych szerzej historii związanych z piłkarzem. Był poniekąd modelowym „produktem” tragicznego śląskiego losu, który jednak potrafił przekabacić na swoją stronę. Ojca, który zginął na kopalni, nigdy nie poznał, a samotna matka miała do wyżywienia dziewięć gęb. Nic dziwnego, że „młody” sam wcześnie zarabiał na życie. Jak można było zarobić najłatwiej wyrostkom w Katowicach, Bytomiu, Świętochłowicach, Zabrzu, Chorzowie czy Rudzie Śląskiej? Ano kradnąc węgiel z przejeżdżających pociągów.

A potem – jak wspomina znający Furtoka znany śląski dziennikarz Witold Pustułka - żaden z polskich zawodników nie miał z nim najmniejszych szans w testach sprawnościowych. Zamiast akademii piłkarskiej, szybkość i gibkość wyrabiał sobie podczas „wycieczek” na pociągi przewożące czarne złoto. Nie on pierwszy i nie ostatni. Ale los mu sprzyjał, potem „kradł” już tylko w polu karnym dziesiątki goli i zanim najlepszym polskim napadziorem w Bundeslidze został Robert Lewandowski, szlaki przecierał On, Jasiu, ten, który w drużynie nieziemskiej już na dobre zrównał się z boskim Diego.