Ratujmy polskich futbolistów
WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok
PZPN właśnie zniósł przepis o obowiązkowej grze młodzieżowców w klubach ekstraklasy, nie podsuwając w zamian wielkiej zachęty do tego, by zamiast z europejskich grajków pozyskanych na wyprzedażach budować składy ze zdolnych Polaków. Ja tam wcale tego przepisu nie uważałem za głupi, choć, że był martwy dowodzi chociażby mistrzowski sezon Rakowa – w Częstochowie wyliczono, że bardziej opłaca się z profitów za tytuł spłacić potem kary za brak młodzieżowca w kadrze niż ryzykować niepowodzenie w walce o mistrzostwo. Aktualny lider ekstraklasy wiedzie też prym w innej niechlubnej dziedzinie: w ostatnim meczu na szczycie z Lechem trener Papszun nie wystawił w polu w pierwszym składzie żadnego Polaka. Pytanie zatem, czy hasło „ratujmy polski futbol” jest równoznaczne z ratowaniem polskiej reprezentacji, skoro skuteczną metodą na podniesienie jakości klubów okazuje się rezygnacja z polskich graczy.
Młode talenty, jeśli są dopuszczane do gry na naszych boiskach, pospołu z prezesami swoich klubów marzą nie tyle o sportowych triumfach, lecz głównie o tym, żeby się wypromować. Wolą zarabiać za granicą niż grać w Polsce. Na problem geszefciarskiej mentalności zarządów naszych klubów zwrócił niedawno uwagę Zbigniew Boniek: u nas piłkarzy szkoli się po to, by ich zawczasu, czyli przed upływem kontraktu, dobrze sprzedać na Zachód. W klubach wciąż nie wierzy się w zarobki, które mogą przynieść sukcesy w Europie – wszak Jagiellonia już wprost gotuje się, aby za parę milionów euro opchnąć swoją największą gwiazdę, Afimico Pululu, choć z jego udziałem mogłaby także w przyszłym sezonie zarobić za kolejne pucharowe awanse pieniądze znacznie większe. Polska myśl szkoleniowa: tanio wyszkolić, drogo sprzedać, albo ściągnąć na promocji, a potem drogo wypuścić; jak się trafią jakieś sukcesy sportowe, to przy okazji, one celem samym w obie nie są. Mamy duże, nowoczesne areny, ale mentalnie jesteśmy wciąż Jarmarkiem Europa, który się rozkładał na trybunach dawnego Stadionu Dziesięciolecia. W dodatku przez kolejne dekady przywykliśmy do tego, że nasi futboliści jakoś późno dojrzewają, skoro status „młodego zdolnego” utrzymuje się u nas jeszcze po dwudziestce. Zachowawczość kolejnych trenerów kadry narodowej, którzy nastolatkom raczej szans gry w biało-czerwonym trykocie nie dawali, zdaje się przełamywać dopiero Michał Probierz. Apokaliptyczne nastroje polskich kibiców będą się nasilać z każdym meczem, który nas zbliży do końca kariery Roberta Lewandowskiego, ale też nie ma sensu lamentować nad brakiem jego następcy. Lewy jest zjawiskiem futbolowym, które się zdarza raz na pół wieku – próżno wyczekiwać kogoś, kto by go zastąpił, co nie oznacza, że drużyna narodowa jest skazana na wieczną trzeciorzędność. Lewandowski nabił sobie w kadrze statystyki, których nikt już za naszego życia nie pobije, ale nie zawojowaliśmy z nim w reprezentacji nic ponad jeden ćwierćfinał mistrzostw Europy. Ta poprzeczka przy odrobinie szczęścia nie wisi nazbyt wysoko nawet dla drużyny przeciętnej (wszak na tym samym Euro '16, którym pocieszamy dusze, odwiecznie kiepska Walia dotarła do półfinału).
Na geszefciarski zmysł ludzi zarządzających naszym futbolem, klubowym sposobem mogą być tylko marchewka, skoro kija od czasu wejścia w życia Prawa Bosmana użyć niepodobna. Nie wolno ograniczać liczby obcokrajowców, to niech się nagradza za granie Polakami. Na mój chłopski rozum, jak jeden z drugim prezesem zwącha, że za granie rodzimym składem zarobi więcej niż za opchnięcie młodziaka z papierami na granie do jakieś bogatszej ligi, ekstraklasa nam się spolszczy. A nasi gracze nie będą musieli przechodzić przez etap kwarantanny i odbijać się od składów zachodnich pracodawców po to, by z pełną kabzą wrócić do Polski i próbować odbudować karierę. Mit o tym, że codzienne trenowanie z najlepszymi jest więcej warte niż regularne granie pośród miernot, wydaje mi się szczególnie szkodliwy. Gwiazdom polskiej ligi po wyjeździe na Zachód od grzania ławy rosną odciski na dupie, co prawda dostają za to lukratywne odszkodowania, ale szkoda tej dziury w karierze.
