Puchar kartofla
MUCHA NIE SIADA - Tomasz Mucha
Zupełnie nie rozumiem rozdzierania szat i biadolenia nad naszymi piłkarzykami ręcznymi, przecież z mistrzostw świata wracają z lśniącym samowarem! Zazdroszczą im Niemcy, Norwegowie też wracają z niczym, Hiszpanie totalnie upokorzeni, a to przecież potęgi! Nie ma nawet co wspominać o planktonie pokroju Czech czy Szwajcarii, który nam bezsensownie nabruździł, a potem i tak poprzegrywał wszystko, jak leci. A my proszę! Nawet z największej, wydawałoby się, sportowej katastrofy potrafimy wyjść z honorem i przywieźć do kraju całkiem gustowny kawał wypucowanego żelastwa, której gablota prezesa Szmala nie jest w stanie pomieścić. Zresztą, co to za katastrofa? Byliśmy na mundialu? Byliśmy! A tacy Biało-czerwoni kopacze czy koszykarze są tam ledwie od święta, jeszcze w tym roku się przekonamy, zobaczycie.
Wracając jednak poważnie do naszego okazałego samowaru i samej jego idei; w sytuacji, gdy dla większości sportowców i drużyn mecz o zaszczytne trzecie miejsce jest zwykle marnym pocieszeniem i przykrą koniecznością – wszak chcą być najlepsi, wygrywać wszystko, być pierwsi! – naparzanka o pozycje od 25. w dół i jeszcze nazywanie tego pucharem prezydenta (Trumpa? Dudy?) to „absurdum kwadratorum” – aberracja, którą mógł wymyślić tylko jakiś poroniony umysł. O skali prestiżu takiego trofeum świadczy zdjęcie naszych bohaterów, gdy po zwycięskim horrorze z USA oficjele światowego handballu rozkazali im celebrować sukces – wszyscy mają miny, jakby właśnie zjedli dżem z musztardą polany kefirem. I nic dziwnego, że trener Lijewski w ogóle gdzieś się zapodział. Miał zapewne przenikliwą świadomość wizerunkowego obciachu, a kto wie, czy z racji tego nadmiaru szczęścia nie dokonywał aktu wymiotnego, oby w pobliżu sanitariatów.
Jaki jest sens spotkań o miejsce w trzeciej dziesiątce poza fanaberią statystyka-sadysty? Czyż nie lepiej wracać do domu, płakać nad klęską w domowej dziupli albo natychmiast wziąć się do roboty lub choćby wyleczyć zbolałe z wysiłku ciała i umysły? W tym kontekście absolutnie nie potępiam zachowania obrotowego Syprzaka, który czmychnął do Paryża, do znanych z umiejętności francuskich medyków. Umówmy się, nikt o zdrowych zmysłach nie każe zawodowemu sportowcowi grzać dupy na trybunach niczym na all-inclusive i zagryzać paznokci na pikniku z handbalistami gwinejskimi; tu standardem powinien być kopniak w tyłek, by mistrz lotem błyskawicy podjął leczenie w miejscu pracy i wrócił na parkiet mocarny niczym Samson (byle nie zapuszczał włosów). Więc w konflikcie na linii Syprzak - Lijewski musi być drugie albo i trzecie dno, o którym nie wiemy. Tylko serdecznie proszę panów z niezręcznej federacji, by nie obrażali naszej inteligencji i nie wciskali nam kitu o „samowolnym opuszczeniu”, bo to wystawia reprezentacji najgorsze świadectwo jako symbolu pospolitej amatorszczyzny.
Oczywiście wiem, skąd ten cały lament. Bo sportowy polski Janusz – a na ich garnuszku wszak są działacze (do niedawna byli piłkarze) – uwielbia wprost pławić się w legendach i klnie, gdy życie nie dorasta. Jak nie Wembley odgrzewane rok w rok przez pół wieku, to taplanie w meczu na wodzie (mam wrażenie, że z powodziami nigdy sobie nie radziliśmy). Na rozbieranym tutaj podwórku też mamy nie lada kamień węgielny położony pod dzisiejsze płaczki: rzut Siódmiaka przez całe boisko i „jedną Wentę”. I tak te 15 sekund celebrujemy styczeń w styczeń od 16 lat, niczym Bill Murray kolejne samobójstwa w „Dniu świstaka”; nic to, że nie od dziś poziomu nie dźwigamy, a ówcześni herosi dźwigać potrafią co najwyżej telewizyjny mikrofon.
Pikantny paradoks w tym wszystkim, że mistrzowie sprzed dwóch dekad właśnie zaczęli rządzić zza biurka, a tu na dzień dobry dostali taki śmierdzący prezencik, ot puchar ziemniaka, albo – jak mawiała moja mądra babcia – „mokrą szmatą bez pysk”. Co prawda Orły Wenty, czyli Szmal, Kuptel, Wleklak, Lijewski, Jurecki i inni stery po leśnych dziadkach przejęli całkiem niedawno, ale przecież od kilku ładnych już lat mają mniej lub bardziej realny wpływ na to, jak dziś prezentuje się ich ukochana dyscyplina. Nie od wczoraj wszak są wiceprezesami, dyrektorami, szefami rad czy choćby trenerami w klubach i szkołach mistrzostwa sportowego, znaczy to oni wyznaczają kierunki i standardy, szukają i rozdzielają pieniądze, obierają strategie i metody, szkolą narybek, ustalają meczową taktykę, et cetera, et cetera. Umówmy się więc, że nie są wcale tacy nieskalani i dziewiczy, a za 25. miejsce w znacznym stopniu podziękowania należą się także im.
Dajmy im jednak jeszcze parę lat, ale na razie tempo, w jakim w wyścigu do spodu „doganiamy” Amerykanów – w jedynej chyba grze zespołowej, w której Jankesi byli dotąd synonimem Trzeciego Świata – każe oczekiwać, że najdalej za 3,5 roku w Los Angeles chłopcy made in USA wezmą srogi rewanż na naszych olbrzymach. Choć jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że tej słodkiej satysfakcji im jednak nie damy, bo takie kolosy na glinianych nogach jak my na igrzyska biletów nie dostają.
Prezes Sławomir Szmal wcale nie jest taki „dziewiczy”... Fot. Norbert Barczyk / Press Focu