Przymykając oko
WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok
Jakżech łaził za bajtla na szpile, to za darmo - na Ruch dorośli mogli wprowadzać po jednym dzieciaku, przed każdym meczem gromadził się pod bramami legion sierot, które oferowały obcym mężczyznom chwilowe ojcostwo. Nie pamiętam, jak długo to trwało, szczenięce wspomnienia zawsze puchną do nierealnych rozmiarów, być może chodziło tylko o kilka sezonów, ale ja to pamiętam jako „całe dzieciństwo”. Mój ojciec też miał wspomnienia z Cichej, oprócz tych sportowych, których mu zazdrościłem, bo jako kibic świadkował wszystkim powojennym tytułom Ruchu, miał też i takie, które dla mnie brzmiały abstrakcyjnie – jak te o zbieraniu butelek ze stadionu, aby je zanieść do skupu. Kto chciał, wnosił na mecz piwo, halba albo jabola, kibice wracali z meczu krokiem biesiadnym, dzieciaki mogły sobie zarobić sprzątając po dorosłych. Właśnie wyświetliło mi się gdzieś na facebooku zdjęcie ze starego Śląskiego z młodocianymi zbieraczami butelek, a to przypomniało opowieści taty. Klasyczne ”za moich czasów” w jego przypadku oznaczało ligę, z której nikt na zachód legalnie wyjechać nie mógł, zatem wszyscy najlepsi polscy piłkarze grali na miejscu. Jeśli więc potem, w latach osiemdziesiątych ojciec coraz rzadziej chadzał ze mną na mecze i nie podzielał moich zachwytów nawet w ostatnim mistrzowskim sezonie Niebieskich, nie miałem kontrargumentów, kiedy mówił: „Fajnie grają, dużo biegają, ale, synek, tu nawet nie ma porównania. Cieślik, Faber, Maszczyk, Bula – to byli artyści, trzydzieści lat chodziłem na Ruch oglądać artystów, a ci teraz, to są co najwyżej nieźli piłkarze”. Tego zweryfikować nie mogłem, zawsze miał na podorędziu listę nazwisk futbolowych tytanów, wymieniał nazwiska wszystkich świętych chorzowskiej piłki, przy których coraz bledsze gwiazdy współczesnego mi futbolu blakły jeszcze bardziej, albowiem „za moich czasów” gwiazdą ekstraklasy zostawali ci piłkarze, którzy byli za słabi na Zachód. Na flaszkach, psiakrew, też zarobić się nie dało – ja pamiętam już tylko dym tanich papierosów, których biernie wypaliłem kontener na trybunach, a sprzątanie stadionu po szpilu oznaczało już tylko zbieranie petów i milionów łupinek po słoniolu. Teraz i to jest pamięć egzotyczna, na stadion nic nie wniesiesz, panowie cię tak zmacają, że nawet małpki w majtach nie przemycisz, chyba że jesteś z braci kibolskiej, rac odpalacz na dopalaczu, odpowiedzialny za pirotechniczną oprawę, wtedy nikt ci nie podskoczy, ochrona rewiduje tym odważniej i szczegółowiej, im lepiej ci z oczu patrzy. Wszystkie nowoczesne stadiony upodabniają się do siebie, w ich koronie możesz kupić i wychłeptać słabe lodowate pyfko, którym prędzej przeziębisz pęcherz, niż się podchmielisz, stąd wszystkie sklepy w okolicach stadionowych są przed meczami oblegane przez miłośników rauszu, nerwowo wchłaniających trunki na zapas, nierzadko zresztą w niejakim przeszacowaniu dawki, wskutek czego na stadion już nie docierają, albo czynią to w zamroczeniu. Jeśli dla kogo mecz jest po prostu wyłącznie jednym z pretekstów do wypitki z kolegami, może bez żalu przekimać całe dziewięćdziesiąt minut, budzony tylko wrzaskiem gawiedzi fetującej gola, ale jeśli prawdziwi miłośnicy futbolu przesadnie upojeni na zapas próbują śledzić przebieg spotkania, łatwo ich rozpoznać nie tylko po chwiejnej postawie, lecz przed wszystkim po tym, że na murawę spoglądają jednym okiem. W ten sposób obraz im się przestaje dwoić i rozjeżdżać. Na takim przymkniętym oku można wiele znieść, można je przymknąć na tak zwane mankamenty w grze; mój stary był zbyt pryncypialny, dlatego na mecze chodzić przestał z końcem lat osiemdziesiątych, kiedy poziom naszego futbolu ligowego drastycznie spadł, a stadiony przejęło kibolstwo zbrojne. Poza tym w ostatnich dekadach swojego życia stał się domatorem, jego dewizą był „gemitliszek”, jak zdrobniale nazywał germanizm określający przytulność. „Synek, w telewizji wszystko widać lepiej, są powtórki. W dodatku można sobie pić prawdziwe piwko i nikt się nie czepia, oprócz twojej mamy oczywiście, ale ona czepia się zawsze i wszystkiego, więc zdążyłem przywyknąć.” W rzeczy samej, jakość transmisji i rozdzielczość obrazu była nieporównywalna z tym, do czego przywykł tata w najlepszych sportowych latach jego ukochanej drużyny – kiedy wracałem ze stadionu, już mnie nie pytał jak niegdyś o wynik, to raczej ja go dopytywałem, jak to wyglądało na ekranie, to ja byłem tym, który przymykał oko na niedociągnięcia, by przeżywać mecz na żywo i chłonąć atmosferę, on zaś zdawał mi z analitycznym chłodem relację z detali, których dostrzec nie mogłem. Tak czy owak, atmosfera stadionu przy Cichej była niepowtarzalna właśnie dlatego, że był to obiekt przestarzały, wyszydzany, niewygodny – chodziłem na Ruch, przymykając oko na ciasnotę trybun, miejsc prasowych, kawiarenki klubowej i dziesiątki innych szczegółów, kochałem ten obiekt właśnie ze względu na jego niedopuszczalną dla wielu nienowoczesność. Śląski kocham z innych powodów, raczej jako miejsce symboliczne, legendarną świątynię futbolową, ale nie jako domostwo Ruchu. Mniemam, że w analogicznej sytuacji są kibice Rayo Vallecano, fani drużyny, której obiekt nie przystaje do poziomu sportowego – właśnie przyjechał tam Real Madryt i pewnie wszyscy mieszkańcy bloków wyrastających tuż za bramką mieli bonanzę za wynajem swoich balkonów na dwie godziny. Fani Vallecas przymykają oko na to, że ich stadionik bywa pośmiewiskiem, bo grają w najsłynniejszej lidze świata i goszczą największe gwiazdy światowej piłki. Małe jest piękne, przestarzałe jest urokliwe, dworować sobie z tego mogą tylko nuworysze, a poziom wieśniactwa, jakim wykazał się Lech Poznań, publikując filmikową szyderę z szatni Rayo może iść o lepsze z kompromitacją sportową na Gibraltarze.
