Sport

Przyjaciół miał bez liku

Jan Furtok jako wspaniały piłkarz zachwycał talentem. Wspominają go przyjaciele z boiska i z szatni

Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus

Już zawsze będzie kojarzył się ze znakomitymi meczami i pięknymi bramkami, nie ma wyjścia...  A w naszych wspomnieniach będzie miał już stałe miejsce. Przyjaciele i koledzy mogą o nim opowiadać godzinami. Oto trzy opowieści pierwsze z brzegu...


MAREK KONIAREK, partner z ataku

Wykombinuj jakiś elwer

– Kiedy byłem jeszcze zawodnikiem bytomskich Szombierek, mieliśmy mecz z GKS-em. Strzeliłem na 1:0 Frankowi Sputowi przewrotką, ale przegraliśmy 1:4. Po spotkaniu dowiedziałem się od mamy, że prezes Marian Dziurowicz dzwonił i mnie szukał. Wtedy jeszcze Janka nie znałem. Gdy pojawiła się oferta z GKS-u, wracałem z tatą z Bytomia. Tata mówi: „Idź do GieKSy!”. „A kaj tam pójdę, jak tam jest już Furtok?” – łamałem się. Jednak „Dziura” nie dawał za wygraną. Zadzwonił na telefon stacjonarny i rozmawiał z tatą, a potem jeszcze zadzwonił do mamy, która na centrali telefonicznej pracowała, więc go często... łączyła. W końcu „Magnat” zaprosił mnie do siebie. Może z pięć minut gadaliśmy: dostałem talon na auto, dobre pieniądze, a potem zawołał prezesa Piotra Mroza i mówi mu: „Resztę załatw ty”.

Tak trafiłem na Bukową. Klubowe szatnie były wtedy małe, po lewej i prawej od wejścia siedzieli zawodnicy. Z prawej strony siedziała starszyzna, z lewej – nowi i młodzi. Trenerem był wtedy Zdzichu Podedworny. Jasiu miał kontuzję kolana, więc w ataku grali Biegun z Rzeszutkiem. Po powrocie z Chin do gry wrócił Jasiu i „poszedł” na „9”, a ja na prawe skrzydło. „Ty nie musisz strzelić, ino się przewróć. Wykombinuj jakiś elwer lub jakiś rzut wolny” – tłumaczył mi. A potem dodawał: „Właściwie bardziej wolę wolny niż elwer. Więc tam się przewróć. Bramkarz będzie zasłonięty, to mu piłkę za kołnierz wrzucę” – kreślił taktykę. Biegałem więc po skrzydle i szukałem podania do Jasia albo faulu. A potem zawsze mu powtarzałem: „Mam w lidze tylko sto bramek, ale gdybym więcej strzelał, zamiast wystawiać ci piłki, to miałbym tych goli ze trzysta (śmiech)”.

Generalnie trochę z „Furgołem” rywalizowaliśmy, ale też się kumplowaliśmy. Był u mnie na weselu. Spotykaliśmy się czasem na małe co nieco w „Rogaczu” (restauracji na Kostuchnie, ulubionym miejscu nieformalnych spotkań piłkarzy – przyp. red.). W pamięci mam tysiące anegdot. W karierze grałem z wieloma doskonałymi napastnikami, chociażby w Widzewie z Markiem Citką, ale Jasiu był z nich najlepszy. Tylko w reprezentacji sobie nie umiał poradzić. Myślę, że nie prezentował w kadrze tego, co w lidze. Nawet wtedy, gdy wybornie grał w HSV czy Eintrachcie. Jasiu był bożyszczem Mariana Dziurowicza, ale decyzje w szatni podejmowali głównie Sput i Piekarczyk. I na koniec jeszcze coś: Jasiu lubił na śniadanie jeść kołoczek i wypić oranżadę, więc jakiś czas wołaliśmy na niego „oranżada”.


WOJCIECH SPAŁEK, klubowy maser

Synalek Magnata

– W Katowicach od razu się poznali, że ten młodziutki napastnik będzie nietuzinkowym piłkarzem. Był rzeczywiście niezwykle szybkim, niesamowicie sprytnym i skutecznym zawodnikiem, a jednocześnie bardzo skromniutkim, cichym chłopakiem. Można powiedzieć, że Jasiu był synalkiem „Magnata” Dziurowicza. Jako jedyny mógł z nim wszystko zrobić. Przykład? Halowy turniej sylwestrowy w Oldenburgu. Pierwszego dnia przegraliśmy wszystko, drugiego wpadaliśmy na faworyzowane Broendby w składzie z najlepszym wtedy piłkarzem w Europie Allanem Simonsenem. Duńczycy zajęli pierwsze miejsce w grupie, my ostatnie. O wpół do drugiej w nocy siedzieliśmy przy stoliku na kolacji – ja, Jasiu oraz „Orzech” (Piotr Piekarczyk), gdy nagle pojawił się „Dziura”. Miał takie kable po naszych porażkach, że najchętniej byśmy pod stół wleźli, tymczasem Jasiu – a kopałem go pod tym stolikiem – spytał się spokojnie: „Prezesie, a możemy do kolacji po piwie?”. Pomyślałem sobie: – Kurczę, co ty pieprzysz, Jasiu? Teraz dopiero awantura będzie! Tymczasem „Magnat” spojrzał na niego, ale dlatego, że był to Jasiu, machnął ręką zrezygnowany. „A pijcie sobie, pijcie, bo wam i tak już nic nie pomoże”. Za zgodą szefa po dwa piwa przyjęliśmy, a piłkarze Broendby, którzy w tym samym hotelu mieszkali, grali na korytarzu w karty, pili, ile chcieli, śmiali się, słowem pełny skandynawski luzik. Wyglądaliśmy jak chłopcy z Placu Broni przy Duńczykach.

Na drugi dzień rano organizatorzy suchy prowiant nam grzecznościowo przygotowali, bo w ich założeniu mieliśmy już po pierwszym meczu drugiego dnia szybko opuścić hotel i do domu wracać.

Zaczęło się źle, bo jak Marek Biegun kopnął silniej piłkę, to wyrwały mu się z nóg gumowe tenisówki i kamera na ogromnym telebimie przez kilkadziesiąt sekund pokazywała tylko, jak jego stare buty leciały pod sufit i spadały, i tak w kółko – pod sufit i nazod. Ludzie chichrali się, a było w tej hali, gdzie dzień wcześniej Tina Turner koncertowała, 12 tysięcy widzów! Tymczasem wygraliśmy z Broendby, a potem powygrywaliśmy wszystko, co się dało. Niemcy ze zdumienia oczy przecierali, ponieważ za GKS-em znalazły się takie firmy jak Bochum z Andrzejem Iwanem, Kaiserslautern, Anderlecht czy wspomniane Broendby. Bo Jasiu w Oldenburgu zagrał koncertowo! Pamiętam, że jak przypieprzył z woleja w poprzeczkę, to ta przez minutę dzwoniła, a cała hala na stojąco brawa mu biła i... zaczęła nam sprzyjać! To wtedy Hamburg już bardzo poważnie zaczął myśleć o Furtoku. Warto jeszcze wspomnieć o fantazji Jasia, który po pierwszym, bardzo nieudanym dniu wymógł na „Magnacie” zgodę, że w przypadku zwycięstwa w turnieju premie za pierwsze miejsce skasuje drużyna. „A bierzcie sobie wszystko, mnie tylko puchar interesuje” – machnął „stary”, nie wierząc, że coś ugramy. Ale gdy organizatorzy wręczyli nam grubą kopertę, to „Dziura” zaraz ją złapał. Gdy wsiadł do autokaru, to Jasiu, jak to Jasiu, z brawurą zagadnął szefa: Prezesie, a ta kasa jest chyba... dla nas? Przecież prezes chcioł ino puchar, no to puchar z przodu autokaru stoi”. „Dziurze” wszystkie żyły na wierzch wylazły, ale honorowo wyciągnął kopertę z kieszeni, wręczył ją Jasiowi, a ten z Orzechem sprawiedliwie wszystko podzielili w autokarze. Nawet ja dostałem działkę, tyle samo kasy, co zawodnicy! A po powrocie do Katowic czekały już na nas taksówki, którymi udaliśmy się wszyscy na Sylwestra do zajazdu przy drodze na Mikołów. I była to jedna z najpiękniejszych, niezapomnianych nocy sylwestrowych w życiu!


JAN URBAN przyjaciel z Górnika

Zrobia se ciaplyta

– Ja gość otwarty, Janek tak samo. Zawsze uśmiechnięty, zawsze pogodny, skromny, chyba nikt go nigdy nie pamięta z innej strony niż faceta z ogromną pogodą ducha. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy kumple na zabój, którzy w wolnych chwilach się spotykali i mogli sobie pozwolić na dużo więcej niż w trakcie sezonu. Tym bardziej że przebywaliśmy ze sobą z rodzinami, a dzieci były w podobnym wieku. Bawiły się, a my, rodzice, w karty ciupaliśmy.

Niewiele brakowało, a występowalibyśmy na polskich boiskach pod jednym szyldem! Miałem propozycję z Katowic, do przyjścia na Bukową namawiał mnie prezes Marian Dziurowicz. Było tak: pewnego dnia siedzieliśmy z żonami u Furtoków, a moja Zosia akurat była w ciąży. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi i pojawił się w nich... prezes Dziurowicz z kwiatami. Wszedł do środka, podarował mojej żonie kwiaty i mówi, że on chętnie zostanie... ojcem chrzestnym naszego dziecka, jeśli tylko przyjdę do GieKSy! Trochę pożartowaliśmy, pośmialiśmy się, bo nie było jednak szans, żebym przeszedł do Katowic. Byłem szczęśliwy w Zabrzu i nawet mi przez myśl nie przeszło zmieniać klubu – tym bardziej że prezesem Górnika był wtedy przemocny na Śląsku minister górnictwa i energetyki Jan Szlachta. Gdy przechodziłem z Sosnowca do Zabrza, to chciał mnie także Lech i dawał za mnie Zagłębiu potężne pieniądze, a jednak mój transfer poszedł po linii górniczej. 

Pamiętam, że kiedy występowałem już w Hiszpanii, Janek był akurat u mnie, gdy grałem w Madrycie na Santiago Bernabeu w tym słynnym meczu, wygranym przez moją Osasunę z Realem. Było 4:0, strzeliłem hat-tricka, miałem asystę. Liga niemiecka akurat miała świąteczną przerwę. Był 30 grudnia, euforia, wręcz wariactwo i super zabawa. Janek, który był wtedy w Niemczech kozakiem, cieszył się razem ze mną. Był wtedy wielką figurą w Bundeslidze, strzelał bramki na zawołanie.

Janek miał poważanie u wszystkich i przez wszystkich był lubiany. Zawsze uśmiechnięty, nigdy się nie czaił, walił prosto z mostu. Pewnego dnia jedliśmy obiad na kadrze, gdy Janek zaczął na talerzu mieszać ziemniaki z sosem i głośno powiedział: „A jo se teroz zrobia ciaplyta. Jak go podłapał Darek Wdowczyk, to śmiechom nie było końca. Tak się legioniście ta ciaplyta spodobała, że zawsze, jak gdzieś poszliśmy, a na talerzu były ziemniaki i sos, to „Wdowiec” pierwszy wołał: „A jo se teroz zrobia ciaplyta!”.

Zbigniew Cieńciała