Sport

Proszę o ciszę

WYMIANA KOSZULEK - Wojciech Kuczok

Umarł Lucjan Brychczy. Powiedzieć na Żylecie, że „Kici” był hanysem, to tak jakby przypomnieć na antenie Radia Maryja, że Jezus był Żydem. A jednak Brychczy - ikona warszawskiej Legii, człowiek, który przy Łazienkowskiej spędził jako piłkarz i trener 70 lat - urodził się na Fryncicie, w Nowym Bytomiu, dzisiaj dzielnicy Rudy Śląskiej, a przed plebiscytem przyzakładowej kolonii Friedenshuette, i pośród familoków się wychował, po sąsiedzku z moją świętej pamięci mamą, młodszą od niego o dwa lata. Brychczy mógł zostać legendą Ruchu Chorzów, bo jak większość górnośląskich dzieciaków marzył w czasach powojennych o karierze w barwach niebieskiej legendy, ale kiedy przyszedł na testy przy Cichej, zabrakło butów na jego rozmiar. Urażony, w za dużych korkach nie biegał zbyt zgrabnie, więc go odesłano. O losie garbaty, który tak sobie zakpiłeś! To najbardziej parszywy przypadek spośród tych, który wpłynęły na losy śląskiego futbolu – zamiast u boku Gerarda Cieślika, „Kici” zadebiutował w ekstraklasie przy Cichej w drużynie przeciwnej, bo pierwszy mecz w barwach Legii zagrał właśnie z Ruchem w Chorzowie jesienią 1954. A potem poszło jak w bajce – rekordowe 182 gole ligowe dla CWKS, takoż rekordowe 452 mecze w barwach Wojskowych i pół wieku na ławce trenerskiej. Powiedzieć, że Legia pogrążyła się w żałobie, to nic nie powiedzieć – niewielu już zostało wśród żywych kibiców, który pamiętaliby Legię bez Brychczego. „Kici” przy Łazienkowskiej był zawsze, jego odejście to jest dla Legionistów koniec epoki, a nawet koniec świata.

Andrej Lukić (przodem) pobił wyczyn Macieja Sadloka. Fot. Artur Kraszewski/PressFocu

Przydomek otrzymał z uwagi na nikczemny wzrost - 166cm od trenera Janosa Steinera, „kicsi” po węgiersku znaczy „mały”, co nie przeszkodziło mu zostać wielkim piłkarzem. Także ze względu na swoją długowieczność – w czasach, gdy piłkarze po trzydziestce wieszali już buty na kołku, on strzelał hattricka w Pucharze Europy – wiosną 1970, jako napastnik 36letni! Polska piłka straciła w ciągu tygodnia dwie wybitne postaci – po Janie Furtoku odszedł Lucjan Brychczy i PZPN całkiem zrozumiale zalecił minutę ciszy przed pierwszymi gwizdkami meczów na naszych boiskach. Całkiem zaś niezrozumiale po śmierci Furtoka nie zarządzono minuty ciszy na Stadionie Śląskim przed meczem Ruchu z Odrą Opole – szczególnie to przykre, że właśnie w Kotle Czarownic Furtok wzniósł swoje największe trofeum: Puchar Polski zdobyty z katowicką Gieksą po znakomitym finale przeciw Górnikowi w 1986. O ironio, mecz z Odrą był celebrowany jako derby Ziemi Górnośląskiej, nie brakowało oprawy w śląskich barwach, tymczasem nie uhonorowano jednego z największych piłkarzy w historii tej ziemi, synka, który po polsku mówił nie bez wysiłku, za to o tym, że w antryju szola tyju stoi na byfyju potrafił poinformować bezbłędnie. Podobno włodarze Ruchu bali się, że niebieskie kibolstwo zamiast uczcić, wygwiżdże legendę klubu, z którym jest odwiecznie zwaśnione. Uznano zatem, że gwizdy półgłówków mogą być bardziej szkodliwe niż zignorowanie zalecenia PZPN, choć wśród kibiców Ruchu panuje przekonanie, że nie było takiego zagrożenia – w najgorszym razie gwiżdżących by wyklaskano. Smród się rozniósł, media zaczęły „polować” na chorzowskich troglodytów, a okazja do rozpętania afery nadarzyła się nadzwyczaj prędko. Przed środowymi meczami Pucharu Polski zalecono minutę ciszy ku pamięci zmarłego Lucjana Brychczego. W Skierniewicach przed spotkaniem miejscowej Unii z Ruchem stadionowy spiker nie wykazał się inteligencją, bo o złą wolę nie chcę go podejrzewać, i zarządził ciszę akurat wtedy, gdy chorzowscy kibice tradycyjnie odśpiewywali hymn klubowy. Wystarczyło odczekać kilkanaście sekund i dać im dokończyć, a tak zamiast hołdu dla genialnego futbolisty ze śląskim rodowodem mamy kolejną gównoburzę. Na meczu w Skierniewicach byłem osobiście, widziałem to wszystko na własne oczy i fanów Niebieskich uniewinniam, podobnie jak chorzowskiego stopera Andreja Lukicia, który w tym meczu zdobył dwie żółte kartki w ciągu sekundy. Pierwszą za faul dokonany przez innego zawodnika oddalonego o kilkanaście metrów, drugą za impulsywną próbę wytłumaczenia sędziemu tej pomyłki. Inna sprawa, że piłkarze Niebieskich tej jesieni ścigają się o rekord Guinnessa w łapaniu dwóch żółtek na czas – wydawało się, że wyczyn Sadloka z meczu przeciw Miedzi Legnica, kiedy w kilka sekund dostał dwie kartki: za faul i protesty, jest nie do pobicia. Lukić powiedział „Potrzymaj mi piwo”.