Sport

Powrót w nowej roli

Rozmowa z Dawidem Murkiem, byłym reprezentantem Polski, obecnie trenerem MKS-u Będzin.

Dawid Murek po kilku latach wraca do PlusLigi w roli trenera. Fot. Krzysztof Porębski/PressFocus

Czym przekonali pana działacze z Będzina?
- Dla mnie najważniejszy był powrót do PlusLigi. Kończyłem w niej przygodę jako zawodnik, a teraz będę pracował jako trener.

Do tej pory prowadził pan siatkarki #VolleyWrocław i siatkarzy pierwszoligowej Gwardii Wrocław. MKS to jak na razie największe wyzwanie w pana trenerskim życiu. Czuje pan tremę?

- Faktycznie, to największe wyzwanie, jakie mnie czeka. W klubie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nadchodzący sezon będzie dla nas bardzo trudny. Najtrudniejszy w ostatnich latach, bo z PlusLigi spadną aż trzy zespoły. Oczywiście, każdy mierzy jak najwyżej, ale trzeba twardo stąpać po ziemi. Wiem, że to wyzwanie - jak już powiedziałem - jest bardzo trudne.

Plan minimum to utrzymanie, a maksimum?

- Celem faktycznie jest utrzymanie. Kilka zespołów będzie myślało podobnie. Wszystko, co ugramy ponadto, będzie efektem tego, jak przepracujemy okres przygotowawczy, jak dobrze mentalnie podejdziemy do sezonu, że przekonamy zawodników, iż niekoniecznie beniaminek musi być „chłopcem do bicia”. Może być odwrotnie. Chcemy być troszeczkę na przekór i udowodnić, że beniaminek nie zawsze jest tym, który płaci frycowe, tylko od razu pokazuje styl.

Skład MKS-u to pana autorski projekt?

- Nie do końca. Nie byłem pierwszą opcją działaczy, bo przymierzali się do Marka Lebedewa. Szczerze, nie miałem większego pola manewru, jeśli chodzi o dobór zawodników. Może miałem wpływ na trzy pozycje, których nam brakowało, czyli środek siatki, przyjęcie i libero. Prawda jest jednak taka, że w dzisiejszych czasach trenerzy mają coraz mniejszy wpływ na budowę zespołu. Teraz transfery zaczynają się wcześnie. Kto gdzie będzie grał, wiemy już w trakcie sezonu. Zdarza się, że zawodnik w kolejnych rozgrywkach będzie występował w zespole, z którym jego obecna drużyna walczy nawet o mistrzostwo. Tak nie powinno być. To duży problem.

Zadowolony jest pan z kadry?

- Mamy taki skład, jakim klub dysponował budżetem. Moim zdaniem jest on w stanie zrealizować zadanie i utrzymać się w elicie. Jeżeli klub ma wysoki budżet, to może sobie pozwolić na kupienie zawodników z najwyższej półki. Tak zrobiła Bogdanka LUK Lublin, która podpisała umowę z Wilfredo Leonem, a potem chwaliła się tym transferem. My nie mamy wielkich gwiazd, ale mamy graczy, którzy „liznęli” plusligowe parkiety. Wiedzą, czym jest PlusLiga i czego się w niej można spodziewać. Sześciu zawodników zostało z poprzedniego roku. To bardzo ważne, bo są zgrani i doskonale się rozumieją. Wprawdzie jest też sporo nowych twarzy, ale z ich aklimatyzacją nie powinno być problemów. W tym rola trenerów, by zebrać wszystkich do kupy i zrobić z nich ekipę, która będzie chciała iść w tym samym kierunku. Trzeba cały czas pilnować, by nawet w trudnych momentach się nie rozjeżdżała... Chcę też dodać, że większości zawodników znam, bo z niektórymi rywalizowałem, a z innymi grałem w jednym zespole. Powinno być mi łatwiej do nich dotrzeć. Nie jestem nową twarzą, ale osobą, która zna siatkówkę od środka.

Co jest trudniejsze: bycie trenerem czy zawodnikiem?

- Oczywiście, że bycie trenerem. Zawodnik przychodzi do hali na 2,5 godziny, wykonuje swoją robotę na treningu, a potem idzie do domu i nie myśli o niczym innym. Trener z kolei nie ma czasu na odpoczynek. Cały czas analizuje, jak ułożyć kolejny trening. Musi dogadywać się ze sztabem, a potem wymyślić plan na mecz. Zaczynam dopiero swoją karierę trenerską, ale już się wiem, że jest to trudny zawód i bardzo niewdzięczny. Ale lubię się mierzyć z takim rzeczami. To są bardzo ciekawe wyzwania, a w nadchodzącym sezonie jeszcze ciekawsze, bo trzy zespoły spadają. Trzeba wykonać naprawdę dobrą robotę, by plan minimum zrealizować. Chcielibyśmy oczywiście - jak każdy sportowiec - być jak najwyżej w tabeli. Nie można jednak wybiegać za bardzo do przodu i deklarować, że mierzymy w konkretne miejsce. Mówienie takich rzeczy przed rozgrywkami jest bezsensowne. Niezbędna jest solidna praca, a wszystkie plany zweryfikuje parkiet. Wiem z doświadczenia, że jak się za dużo mówiło przed sezonem, to później był duży niesmak, gdy coś poszło nie tak.

Mimo krótkiego stażu miał pan okazję prowadzić zarówno kobiece, jak i męskie zespoły. Z kim praca jest trudniejsza?

- Nie da się tego porównać. To dwa różne światy i inna siatkówka. Z kobietami trzeba być bardzo cierpliwym i uważać, co się mówi.

Z mężczyznami można być więc bardziej bezpośrednim?

- Zdecydowanie. Można powiedzieć wiele ostrzejszych słów, szybko wyjaśnić sprawę. Z kobietami należy robić to delikatnie i uważać, jakich słów się używa.

W porównaniu z czasami, gdy pan był zawodnikiem, PlusLiga mocno się zmieniła?

- Co prawda od mojego zakończenia kariery (2019 rok - przyp. red.) wcale tak dużo czasu nie minęło, ale PlusLiga mocno się rozwinęła. Teraz stoi na zdecydowanie wyższym poziomie. Gdy grałem, nawet sobie nie wyobrażaliśmy, że można grać tak szybko jak teraz. Za moich czasów piłka jednak wolniej latała.

Pracował pan z wieloma znakomitościami trenerskimi. Jest ktoś, na kim się pan wzoruje?

- Nie myślałem o tym... Miałem mnóstwo trenerów, w tym tak wybitnych, jak Raul Lozano, Julio Velasco czy Vital Heynen. Od każdego z nich starałem się czerpać jak najwięcej. Heynen, z którym pracowałem w Bydgoszczy, to ciekawa, bardzo wyrazista postać. Podobało mi się, jak prowadził drużynę. Nasi, polscy trenerzy też zasługują na wyróżnienie. Nie należy jednak przesadzać z tym czerpaniem. Trzeba wyciągać najlepsze rzeczy, nie robić z siebie drugiego Velasco, ale być sobą i mieć własny styl.

Jaki będzie styl trenera Murka?

- Chcę być takim samym trenerem, jakim byłem zawodnikiem. Chcę, by mój zespół nigdy nie wątpił, by walczył do końca. Wiem, że to jest wyświechtany slogan, bo przed sezonem każdy mówi, że będzie walczył, a przecież w sporcie o to chodzi. Powiem więc trochę inaczej: będziemy się bić. Każdy mecz to będzie bitwa. Będę z drużyną, będę biegał przy linii, będę z nim żył. Po prostu taki jestem.

Już w weekend biało-czerwoni zaczną walkę w igrzyskach olimpijskich. Od 2004 roku nie potrafią przejść ćwierćfinału. Tym razem w końcu się uda?

- Trudno mówić, że nie należymy do faworytów, bo jesteśmy bardzo mocni.Czy będzie złoto? Nie przesadzałbym z nadziejami, bo w Paryżu stawka jest bardzo mocna i wyrównana. Z drugiej strony nie pamiętam, byśmy mieli tak silną drużynę jak teraz. Jak się siada przed telewizorem, to się aż chce oglądać Polaków, bo tak dobrze i efektownie grają. Nas też kibice oglądali, choć nie było wyników. To było trochę wbrew logice, bo dostawaliśmy w łeb, a ludzie i tak przychodzili i nas dopingowali. To był początek tego, co się teraz dzieje. Nie zazdroszczę trenerowi Nikoli Grbiciowi problemów z wyborem zawodników, bo konkurencja jest ogromna. Na każdej pozycji mamy graczy na światowym poziomie. Szkoda tych, co pozostali w kraju, bo równie dobrze mogliby być w Paryżu.

Jak na przykład Bartosz Bednorz... W Lidze Narodów był wyróżniającą się postacią, spisywał się lepiej niż Wilfredo Leon czy Aleksander Śliwka, a mimo to został w domu.

- Tak. W jego przypadku czegoś jednak brakuje. Od kilku lat nie może przebić się do kadry, mimo że sportowo się broni. Gdy gra, daje drużynie bardzo dużo. Może jest coś głębszego, a my o tym nie wiemy...

Rozmawiali Michał Micor i Włodzimierz Sowiński