Podwójne deja vu
Z DRUGIEJ STRONY - Paweł Czado
Kręcę nosem na te wszystkie reformy związane z „Ligom Miszczów”. Regulaminowa prostota jest skarbem, uefowscy możnowładcy zdają się tego nie rozumieć, ale odurzeni są dźwiękiem monet i szelestem banknotów. Niemniej nawet ta dziwaczna wersja rozgrywek niesie za sobą wspomnienia, gdy spotykają się drużyny, które w przeszłości zapisały niezwykłą kartę w dziejach europejskiego futbolu klubowego. Niesie to za sobą deja vu – czasem pojedyncze, czasem całe stada. W tym tygodniu razem idą w… duecie. Ten moment zapamiętam z europejskich rozgrywek tego tygodnia.
Chodzi o Aston Villę, siedmiokrotnego mistrza Anglii. Klub, który w Polsce nie przeszedł do powszechnej kibicowskiej świadomości, a przecież dostąpił w Europie najwyższych zaszczytów, choć były incydentalne. Poproszę jednak o taki incydent dla jakiejś naszej drużyny!
Pierwsze deja vu: piłkarze z Birmingham, którzy w 1. kolejce wygrali w Szwajcarii z Young Boys Berno 3:0, rozgrywali teraz dopiero pierwszy od 1982 roku mecz przed własną publicznością w najważniejszych europejskich rozgrywkach. Wtedy nie była to jeszcze Liga Mistrzów, lecz Puchar Europy Mistrzów Krajowych. Poprzednio u siebie pokonali w półfinale Anderlecht, a na finał pojechali popluskać się w Rotterdamie w De Kuip, czyli w „Wannie”.
I drugie deja vu: wtedy i teraz spotkali się z Bayernem Monachium. Wtedy i teraz wygrali… 1:0!!! Wtedy i teraz gol padł w drugiej połowie: wtedy wbił go młody, 21-letni angielski napastnik Peter White w 67 minucie, a teraz 20-letni kolumbijski napastnik Jhon Duran w 79 minucie.
Tak się składa, że wówczas Aston Villa osiągnęła największy sukces w swojej długiej 148-letniej historii, bo zwycięstwo dało jej najważniejszy europejski puchar. Wtedy to był początek wielkiej angielskiej passy, bo drużyny z tego kraju wygrały sześć edycji PEMK z rzędu.
Wiele czasu minęło od tamtych dni, nawet Robin Hood zaczął wzdychać zniecierpliwiony. Wreszcie po ponad czterech dekadach udało się napisać nowy chlubny rozdział. Robin pewnie zdziwiony, ale przy pełnym aplauzie księcia Williama. Syn Karola III z dynastii Windsorów, wnuk Elżbiety II, a przy okazji prezes angielskiej federacji – widział ten mecz na żywo z trybun, bo jest zagorzałym fanem Aston Villi.
I wtedy, i teraz Aston Villa nie dała sobie wbić przez wielki Bayern choćby bramki. Wówczas była to zasługa rezerwowego bramkarza Nigela Spinka, który zastąpił kontuzjowanego kolegę w 10 minucie. Teraz słynnego argentyńskiego golkipera, aktualnego mistrza świata, Emiliano Martineza. Kontrowersyjnego i nieobliczalnego, bo który inny zawodnik przyłożyłby sobie do krocza w obscenicznym geście nagrodę dla najlepszego bramkarza piłkarskich mistrzostw świata? W tym meczu Martinez bronił bezbłędnie. Zresztą to po jego interwencji – kiedy złapał piłkę po centrze z rzutu wolnego Kimmicha – rozpoczął się kontratak, po którym złotym strzałem popisał się Duran. – Ten wieczór zapamiętamy na długo. To aż nierealne. Kocham ten klub, tych kibiców – powiedział po meczu Argentyńczyk.
Jest też i malutki akcent polski tej historii. Mecz z ławki rezerwowych gospodarzy oglądali Matty Cash i Oliwier Zych. Szkoda, że taki trochę poboczny – zupełnie jak rola polskiego futbolu klubowego w obecnych rozgrywkach LM…