Sport

Pod znakiem jakości

Jeśli naprzeciw siebie stają najlepsze od lat zespoły w kraju, to należy się spodziewać emocji na najwyższym poziomie i takie też były w pierwszym meczu finałowym.

Wracający po kontuzji Alex Dujszebajew (z piłką) nie mógł w Płocku liczyć na taryfę ulgową. Fot. Przemysław Strąk/PressFocus

ORLEN SUPERLIGA MĘŻCZYZN

Orlen Wisła Płock czy Industria Kielce? To pytanie zadawane jest od wielu lat, a dotyczy kwestii mistrzostwa Polski. Od dawna wiadomo, że te zespoły prezentują najwyższy poziom, wyprzedzając konkurencję o dwie lub więcej długości, więc w sezonie zasadniczym nie mają z kim przegrać. W ciemno można obstawiać, że spotkają się w nim właśnie te zespoły. Gwarantują one wysoki poziom sportowy, wielkie emocje i zaciętą walkę do ostatniej syreny. Nie inaczej było we wtorkowy wieczór.

Trzeba poczekać

W związku z tym, że w 26 kolejkach sezonu zasadniczego Płock i Kielce zdobyły po 75 punktów, notując po jednej porażce (Industria przegrała w Orlen Arenie 25:29, a Wisła uległa w Hali Legionów 24:25) i choć minimalnie korzystniejszy bilans bramkowy mieli kielczanie (319:313), to przy ustaleniu 1. i 2. miejsca najistotniejszy był dwumecz, a w nim - o 3 trafienia - lepsi byli obrońcy tytułu. Oznacza to, że jeśli do wyłonienia mistrza potrzebne będą trzy spotkania, to decydujące odbędzie się w Płocku. Do tego jednak daleka droga, ponieważ jego termin wyznaczono na 8 czerwca, a zanim ewentualnie do niego dojdzie, czeka nas drugie starcie, zaplanowane na 4 czerwca. - Jestem zaskoczony, że na dalszy ciąg finałowych emocji musimy czekać ponad tydzień - dziwił się Artur Siódmiak, były reprezentacyjny obrotowy, a obecnie ekspert Polsatu Sport. - Nie mamy na to wpływu, taką decyzję podjęły władze Superligi i musimy ją zaakceptować. Gdyby przyszło mi grać w tym finale, już dzień po pierwszym meczu przebierałbym nogami z niecierpliwości i po 3-4 dniach byłbym gotów wybiec na parkiet - dodawał Grzegorz Tkaczyk, były kapitan reprezentacji za jej najlepszych czasów, 5-krotny mistrz Polski i zwycięzca Ligi Mistrzów z kieleckim klubem, będący pod wielkim wrażeniem zaangażowania, poziomu, emocji i jakości obu zespołów. Z drugiej strony nieco odległy termin drugiego starcia pozwoli sztabom obu zespołów przeprowadzić dogłębną analizę tego, co wydarzyło się we wtorek i spróbować coś poprawić w taktyce, a sztabom medycznym poobijanych zawodników doprowadzić do „stanu używalności”.

Dłuższa ławka

Co komu dolega, najlepiej wiedzą fizjoterapeuci, ale obserwując premierowe starcie, można było odnieść wrażenie, że dłuższą ławkę mają Nafciarze, zwłaszcza jeśli chodzi o środek defensywy. Nie przejęli się zbytnio dwiema szybkimi karami dla brylującego w niej Leona Susniji, bo lukę po Chorwacie doskonale wypełnił Białorusin Kirył Samoiła. Po drugiej stronie boiska dzielił i rządził Tomasz Gębala, którego zwykle wspierał Jorge Maqueda, lecz zmógł go uraz, więc kielczanie musieli kombinować. Do przerwy wychodziło to bardzo dobrze, bo piłka do ich siatki wpadła raptem 11 razy. - W pierwszej połowie byliśmy lepsi, a w drugiej nie na tyle dobrzy - przyznał dość oryginalnie wracający do zdrowia kapitan Industrii, Alex Dujszebajew, a jego ojciec i trener kieleckiego zespołu poszedł dalej: - W drugiej połowie, przy 20 celnych rzutach rywali, mieliśmy chyba tylko jedną obronę bramkarza. To chyba za mało, by myśleć o zwycięstwie - słusznie zauważył Tałant Dujszebajew, mając na myśli nie najlepszą dyspozycję Miłosza Wałacha i Bekira Cordalijii. Z nadzieją, że do środy wykuruje się Klemen Ferlin, dodał: - Musimy solidnie przeanalizować ten mecz, żeby podobny się nie powtórzył.

Wiedza tajemna

Kirgizowi nie chodziło o porażkę 29:30, ale o to, że na 12 minut przed końcem prowadzili 24:20. Mogło się wówczas wydawać, że jego zespołowi nic złego nie powinno się stać, ale trener Xavier Sabate poprosił o czas, zebrał swych podopiecznych, najwięksi z nich zastawili kamerę, odsunęli mikrofon Polsatu Sport i po chwili wrócili na parkiet odmienieni. Trudno powiedzieć, jaką wiedzę tajemną przekazał im Hiszpan, ale od tego momentu niemal wszystko zaczęło grać. W ciągu 7 minut Wiślacy zdobyli 6 bramek, a stracili jedną i to z rzutu karnego. Dobrą zmianę w ataku dał Dmitry Żytnikow, w bramce przebudził się Viktor Hallgrimsson, a gdy do końca zostało 16 sekund (29:29), szkoleniowiec obrońców tytułu poprosił o kolejny czas, który został wykorzystany perfekcyjnie, a miękki nadgarstek Michała Daszka na prawym skrzydle dał im upragnione zwycięstwo. - Każda bramka jest ważna, ale ta cieszy szczególnie, bo zdołaliśmy przechylić szalę w bardzo trudnym meczu. Nie czuję się jego bohaterem. Na słowa pochwały zasłużyli wszyscy, a takie wygrane budują. Oba zespoły mają tyle samo czasu na przygotowanie do drugiego spotkania. Pojedziemy do Kielc z myślą o zwycięstwie i obronie złotego medalu. W zeszłym roku tam wygraliśmy, więc... - zawiesił głos doświadczony zawodnik. Wiadomo już, że rewanż w Hali Legionów obejrzy komplet (4200) publiczności. Biletów już nie ma.

Brawa dla arbitrów

Na miano „cichych” bohaterów pierwszego spotkania zapracowali sędziowie. Mówiąc kolokwialnie, Jakub Jerlecki i Maciej Łabuń ze Szczecina „udźwignęli temat” i nie dali sobie wejść na głowy, a trzeba wspomnieć, że „trup słał się gęsto”. Gdy tylko dochodziło do spornych sytuacji, uspakajali pobudzone towarzystwo, stąd nikt nie miał do nich większych uwag. Mieli możliwość korzystania z powtórek na monitorze i jeśli nie byli pewni swoich werdyktów, to do niego podchodzili. Nawet wspomniany wcześniej Gębala specjalnie nie protestował, gdy w 57 minucie - po analizie jego faulu - otrzymał trzecią 2-minutową karę. Każda decyzja po analizie była omawiana z Joanną Brehmer, która - wraz z Markiem Góralczykiem - pełniła funkcję delegata, ale patrząc na przebieg finałowego dreszczowca, nie mieli wiele pracy.

Marek Hajkowski