W piątek piłkarze Górnika zaprotestowali przeciwko finansowym zaległościom klubu. Na pierwszym planie Dani Pacheco. Fot. Artur Kraszewski/PressFocus


Piłkarze dobrze zrobili

Rozmowa z Dawidem Jarką, byłym zawodnikiem m.in. Górnika Zabrze, ŁKS-u Łódź i GKS-u Katowice

 


Zaczynał pan grać w ekstraklasie w 2006 roku w Górniku. Zdarzało się w tamtych czasach, tak jak teraz w Zabrzu, czekać na wypłaty?


- Za moich czasów było to notoryczne. Dziwi mnie jednak, że jeszcze w obecnych czasach z czymś takim mamy do czynienia. Kluby dostają przecież licencje, muszą przedstawiać dokumenty stwierdzające, że nie ma zaległości. Tym bardziej jest to niezrozumiałe, że w trakcie sezonu okazuje się, że są zaległości.

 

Gdy grał pan w Górniku, w klubie się nie przelewało. Jak to wyglądało od środka?


- Górnik faktycznie nie był wtedy w najlepszej kondycji finansowej, ale nie przypominam sobie, żeby były wielomiesięczne zaległości. O strajku nikt nie myślał. Wiedzieliśmy do jakiej rzeki wchodzimy i że mogą być finansowe problemy, że może być „poślizg”. Teraz w kadrze jest wielu zawodników zagranicznych, a okazuje się, że nie ma pieniędzy na wypłaty. To jest chore.

 

Z perspektywy zawodowego piłkarza, jak to wpływa na podejście do grania, do treningów? Jest to z tyłu głowy, że nie ma kasy i nie wiadomo, kiedy będzie?


- Na pierwszym miejscu zawsze są trening i mecz. Nie wierzę, że dla piłkarza na tym poziomie pieniądze są najważniejsze i tylko one się liczą. Aspekt finansowy jest ważny, ale na pewno na pierwszym miejscu są klub i drużyna. Nikt nie gra tylko dla kasy, bo szybko przepadnie. Chciałbym wierzyć, że dla piłkarzy Górnik i jego marka, z całą otoczką wokół, z kibicami, są dla nich najważniejsze. Dla mnie jest to jednak normalna rzecz, że zawodnicy upominają się o pieniądze w taki właśnie sposób. Każdy ma przecież rodzinę, potrzeby. Jasne, jak zarabia się 20 tysięcy, czy więcej, to żyje się inaczej, niż za 5-6 tysięcy, ale każdy ma zobowiązania, różnie piłkarze inwestują. Jedno jest bezsporne – w dzisiejszych czasach takie rzeczy nie powinny się zdarzać.

 

Drużyna dała sygnał całej Polsce, że dzieje się coś złego


Jak ocenia pan to, że piłkarze Górnika nie wyszli w piątek na trening?


- Za sytuację w klubie odpowiada właściciel, czyli miasto. Piątkowy incydent był sygnałem ostrzegawczym. Drużyna dała sygnał całej Polsce, że dzieje się coś złego. Miesiąc zaległości można jeszcze przeczekać, bo wiadomo, jaka jest sytuacja. Jest początek roku, idą wybory, płynność finansowa mogła się zachwiać. Słyszymy, że nie wpływają pieniądze za transfer, co dla mnie jest niezrozumiałą sprawą. Nie rozumiem, jak można się przed czymś takim nie zabezpieczyć. Inne kluby mogą sobie z tym poradzić, a w Zabrzu zawsze jest z tym problem. Tego trzeba pilnować! To, co wydarzyło się w piątek, na pewno było zaplanowane wspólnie ze sztabem. Być może wcześniej w tygodniu były zorganizowane dwie jednostki treningowe, żeby sobie nie zaszkodzić. Piątkowe wydarzenia na pewno nie miały wpływu na wynik w meczu z Widzewem.

Jest ostrzeżenie i bardzo dobrze, że tak się stało, bo kibice powinni wiedzieć – wymagając też od piłkarzy – co się dzieje w środku. Nie ma pieniędzy i niektórym kończą się kontrakty. Szczerze bym się zastanawiał, czy zostać w takim klubie, gdzie nie płacą.

 

Górnik ma być klubem prywatnym czy miejskim? Toczą się rozmowy na temat sprzedaż akcji. Są zainteresowane trzy podmioty.


- Ważna będzie osoba Lukasa Podolskiego. Jedna z firm zainteresowanych wejściem w klub jest powiązana z piłkarzem [chodzi o Thomasa Hansla – red.]. Na nim bym polegał, bo to człowiek, który Górnikowi nie dałby zrobić krzywdy. Miasto, owszem, musi mieć cząstkę klubu, bo też w tej układance jest ważne, ale większość musi być po stronie prywatnej, żeby podnieść budżet i ściągać jeszcze lepszych zawodników, żeby Górnik liczył się w ligowej stawce. Z miastem jest tak, że dziś jest prezydent, który się interesuje klubem, ale po wyborach samorządowych to się może zmienić.


Rozmawiał Michał Zichlarz