Pielgrzymka zamiast meczu
Z dzisiejszego punktu widzenia wydawałoby się wręcz niemożliwe, że taka historia mogła w ogóle się wydarzyć. A jednak…
Andrzej Strejlau w 1990 roku przeżył w Egipcie "przygodę", której nie chciałby przeżywać z pewnością żaden selekcjoner. Fot. Tomasz Folta / PressFocus
Ostatni zjazd partii
Był to moment kiedy piłkarska reprezentacja Polski była w lekkim impasie. Na początku 1990 roku wiadomo było już, że nie pojedziemy na mistrzostwa świata do Włoch, pierwsze takie od dwudziestu lat! Selekcjoner Andrzej Strejlau, który objął stanowisko w poprzednim roku, był pełen zapału i chciał odbudować pozycję polskiego piłkarstwa. Związek dostał propozycję wyjazdu do Iranu i Egiptu. Pamiętajmy: w Polsce czas przełomu sprawił, że było niepewnie, nikt nie wiedział, co się zdarzy, każdy liczył pieniądz i żadnej z redakcji medialnych nie było stać, żeby wysłać dziennikarza na Bliski Wschód - i to jeszcze z powodu piłki nożnej. Media skupiały się na tym, co w kraju: akurat w tym samym czasie, gdy odbywało się opisywane tournee, w Sali Kongresowej w Warszawie trwały obrady XI – ostatniego już – Zjazdu PZPR, podczas których podjęto uchwałę o zakończeniu działalności partii. Ukazało się również ostatnie wydanie „Trybuny Ludu”. Śląskie środowisko piłkarskie przeżywało fakt śmierci Edwarda Szymkowiaka, jednego z najlepszych naszych bramkarzy wszech czasów (moim zdaniem – najlepszego).
Muszę jednocześnie przyznać: bardzo żałuję, że wówczas z reprezentacją nie poleciał jednak żaden dziennikarz. Był to bowiem jeden z najbardziej barwnych wyjazdów reprezentacji Polski. Aż szkoda, że jego uczestnicy właściwie nic już z niego nie pamiętają…
Był w Izraelu? Nie wjedzie
PZPN-owi udało się wtedy załatwić tournee po Bliskim Wschodzie, piłkarze pojechali do Iranu i od razu stamtąd - do Egiptu. Zapowiadało się atrakcyjnie i nie tylko atrakcyjnie: wiadomo było, że związek na tym wyjeździe zarobi. Andrzej Strejlau zabrał w egzotyczną, działającą na wyobraźnię podróż 18 zawodników. Najpierw reprezentacja poleciała do Iranu. Gospodarzom nie spodobało się wcześniej, że w paszporcie Kazimierza Moskala jest wiza izraelska, dlatego stwierdzili, że… go nie wpuszczą (a w Izraelu był dlatego, że grał tam wcześniej mecz z macierzystą Wisłą Kraków). Dlatego Moskala musiał w ostatniej chwili zastąpić obiecujący pomocnik – Piotr Nowak z bydgoskiego Zawiszy.
Polacy w Teheranie zagrali dwa razy i oba mecze z tamtejszą reprezentacją wygrali: najpierw 2:0, potem 1:0. Warto dodać, że ten pierwszy mecz – jak się okazało na miejscu - został rozegrany z okazji… 11. rocznicy rewolucji islamskiej. Spotkania podobno podobały się 60-tysięcznej widowni (oczywiście widownię stanowili sami mężczyźni).
Informacje z wyjazdu były jednak tak skąpe i niepełne, że gazety prostowały choćby nazwisko strzelca jedynej bramki w drugim "irańskim" meczu. Z ambasady polskiej w Teheranie uzyskano najpierw informację, że był to Roman Kosecki, ostatecznie okazało się jednak, że pięknego gola z rzutu wolnego strzelił owszem, Roman, ale… Szewczyk! Wyszło później, że to jego „specialite de la maison” – specjalność zakładu. Był to pierwszy mecz Szewczyka w reprezentacji jako piłkarza GKS-u Katowice i jednocześnie pierwszy gol dla kadry. Zaskakujący był fakt, że mecz toczył się w deszczu i przy przenikliwym zimnie. Przed spotkaniem spadł nawet śnieg! Było pod tym względem gorzej niż w Polsce, gdzie pogoda była w tym czasie akurat całkiem znośna. Jeszcze jedno: podobno na hotelu, gdzie mieszkała reprezentacja, widniało hasło „Śmierć Amerykanom”.
Do Mekki zamiast na boisko
Trzeba sobie jasno powiedzieć: reprezentacja Polski nie była wtedy już tak poważana jak choćby niespełna dekadę wcześniej. Pierwotnie mieliśmy zagrać z Anglikami, ale ci wybrali Urugwaj. „Dyplomacja nie była mocną stroną PZPN” – utyskiwała ówczesna „Piłka Nożna”. Zdecydowano się więc na wariant zastępczy i okazało się, że po przelocie z Iranu do Egiptu reprezentacja przeżyła coś, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło. Akurat dziś - 8 lutego - mija rocznica meczu, który miał się odbyć, a się nie odbył! Andrzej Strejlau zdumiony opowiadał o tym wtedy tak, „Sport” cytował jego słowa: - Gospodarze planując mecz z nami zapomnieli widocznie, że termin pokrywa się z miejscowym świętem i reprezentanci Egiptu (na spotkaniu z nimi szczególnie Polakom zależało, byli to finaliści nadchodzącego mundialu we Włoszech - przyp. red.) zamiast na boisko udali się w pielgrzymkę do Mekki!
Oczywiście w umowie nie było żadnego zapisu o wysokich - ba, jakichkolwiek - karach za zerwanie któregoś z jej punktów… Była to wyjątkowo niepomyślna wiadomość, akurat ten mecz miał stanowić przecież główny punkt sportowy całej wyprawy. W trybie awaryjnym, w ostatniej chwili zaproponowano naszej reprezentacji wyjazd do Aleksandrii, gdzie rywalem miała być reprezentacja tego miasta. Co Polacy mieli robić? Byli pod ścianą.
Strejlau cytowany przez „Sport”: - Mieliśmy wyjątkowego pecha do pogody. W Aleksandrii był tego dnia prawdziwy potop, padał deszcz z gradem (sic!), a ulicami rwały potoki wody. Boisko jednak było w nie najgorszym stanie i moim zdaniem ten mecz mógł się odbyć. Egipcjanie woleli jednak nie narażać zdrowia i miejscowy arbiter mecz odwołał!
Wielbłądy i piramidy
Strejlau liczył, że przeczekają złą pogodę, ale sędzia był innego zdania. I znowu: cóż mieli robić kadrowicze? Wsiedli w autokar i wrócili do Kairu. Późniejsze zachowanie Egipcjan zatrącało już o obcesowość. Kiedy bowiem nie doszło do tego spotkania, następnego dnia obie drużyny ćwiczyły na sąsiednich boiskach. Kierownictwo polskiej ekipy umówiło się na nieformalne sparing (2x30 minut). Kiedy Polacy przyjechali nazajutrz na umówione granie, rywale właśnie schodzili z boiska. Nie chcieli grać i nie chcieli się tłumaczyć!
Co robić w tym Egipcie? Zamiast się nudzić, piłkarze za własne pieniądze pojechali do Gizy, żeby przynajmniej zobaczyć piramidy i... wynajęli wielbłądy. Popieram! Lepsze to niż kwitnąć w hotelu… Był też czas, żeby spotkać się z trenerem siatkarzy Hubertem Wagnerem, który akurat otrzymał propozycje pracy w Egipcie.
Jackowi Zioberowi, przepytywanemu przez „Sport” po powrocie, najbardziej z tej wyprawy utkwiły te wielbłądy oraz mecz, którego nie było. – To chyba jeden z nielicznych przypadków w historii futbolu, że zakontraktowane międzypaństwowe spotkanie nie odbywa się, ponieważ jedna z drużyn zamiast na boisko, wybiera się na pielgrzymkę.
Z kolei dla Damiana Łukasika, obrońcy Lecha, najbardziej zaskakujący był fakt, że w Aleksandrii, piętnaście minut deszczu wystarczyło Egipcjanom żeby odwołać grę.
„Nie wiadomo, kto w końcu namówił polskich kadrowiczów na wyprawę – był to przecież organizowany w trybie awaryjnym kolejny wariant zastępczy – na pewno jednak ten ktoś nie znał rozkładu tamtejszych świąt i prognozy pogody. Warunki do gry nie były bowiem wcale lepsze od tych, które mamy w Polsce” – grzmiała „Piłka nożna”.
I trudno jej się dziwić.
Paweł Czado
Wkrótce i tak się spotkali
8 lutego1990 roku mecz Egipt - Polska odwołano. Do spotkań z tym przeciwnikiem doszło ostatecznie niedługo później. Może Egipcjanie czuli wyrzuty sumienia? 3 grudnia 1991 roku w towarzyskim meczu w Kairze gospodarze wygrali 4:0 (1:0), a 5 grudnia w rewanżu – padł remis 0:0.
(pacz)