Paryż wciąż mnie bardzo boli
Rozmowa z Henrykiem Olszewskim, ustępującym prezesem Polskiego Związku Lekkiej Atletyki
Czy Sebastian Chmara, dotychczasowy wiceprezes w związku, będzie dobrym nowym szefem polskiej LA? Były wieloboista będzie jedynym kandydatem w sobotnich wyborach.
- Gdyby nie był, to byśmy go nie popierali. Wspólnie z Tomaszem Majewskim budowali to, co mamy dziś. A mamy nową piękną siedzibę na Bielanach, w połowie spłaconą, mamy poukładane sprawy administracyjne, związek jest w dobrej kondycji finansowej. Myślę, że zostawiam go w dobrych rękach i mam nadzieję, że pod kierunkiem Sebastiana jeszcze się rozwinie.
Problem tylko w tym, że nie poszło to w parze z wynikiem sportowym i z igrzysk w Paryżu wróciliśmy z zaledwie jednym medalem, brązowym…
- To mnie osobiście bardzo boli. Przeżyłem coś podobnego z Tomkiem Majewskim na mistrzostwach świata w Daegu w 2011 roku – gdy faworyt, będący w bardzo dobrej formie nie wchodzi do finału. W Paryżu nasza siła była na trzy medale. Zdawało się, że mamy murowany medal Wojtka Nowickiego w rzucie młotem, a po eliminacjach oszczepu Marysia Andrejczyk też zdawała się być pewną kandydatką, przynajmniej na brąz. Te przykłady można rozpatrywać w kategorii pecha, ale oczywiście nikt na to nie patrzy, jest jak jest. Jako były trener mam z tego powodu moralnego kaca.
Na igrzyskach w Tokio trzy lata wcześniej było 8 medali. Myśli pan, że to chwilowy kryzys?
- Jest grupa młodzieżowców dobrze rokująca. Programy młodzieżowe, jak Lekkoatletyka Dla Każdego, dobrze działają, może jeszcze za małe jest ich przełożenie na wyczyn, ale pierwsze efekty już są, jak choćby Klaudia Kazimierska, finalistka olimpijska na 1500 metrów, która wyszła wlaśnie z LDK-u. Ale dobór do sportu odpowiedniej młodzieży jest najbardziej pracochłonny i jest dużym obciążeniem finansowym. A z narybku do poziomu seniora dociera zaledwie jeden procent, odsiew wynosi więc 99 procent.
Marek Rzepka, z którego zrezygnowała wieloboistka Adrianna Sułek-Schubert, na łamach „Sportu” mówił o tym, że największym problemem w polskim sporcie nie jest młodzież, której nie brakuje, lecz status trenera, który nie może poświęcić się pracy z reprezentantami kraju, bo musi dorabiać w szkołach, żeby związać koniec z końcem…
- To nie jest do końca prawda. Najlepsi trenerzy w PZLA, pracujący z medalistami olimpijskimi, dostają 29-25 tysięcy złotych brutto, przyzna pan, że to nie jest mało? Nawet jak na Europę, bo trenerów w sportach indywidualnych nigdzie się nie rozpieszcza. Ale nawet wśród tych byli tacy, co i tak dorabiali w szkole, a jak mieliśmy zebranie, to on nie może, bo on w szkole pracuje. U nas miał 20 tysięcy, a w szkole 5, i to szkoła jest ważniejsza… Gdy ja wszedłem w wysoko kwalifikowany sport wyczynowy, po 25 latach pracy z dziennikiem zostawiłem pracę w szkole, bo uznałem, że nie podołam, żeby ciągnąć dwie sroki za ogon. A pieniędzy zawsze będzie za mało, a im masz więcej, tym ci więcej brakuje, bo masz większe potrzeby.
Ale mówimy o tych najlepszych, a co z tymi szkoleniowcami, którzy mają wychować przyszłych medalistów, nie mają kontraktów w związku i pracują w klubach za marne grosze?
- Tu faktycznie leży problem. Tak zwane złe czasy komuny nie były wcale takie złe dla trenerów. Zarabialiśmy w klubie tyle samo, co nauczyciel w szkole. Inna sprawa, że to było 17 dolarów. Pojechaliśmy do Paryża i wypiliśmy za to trzy duże piwa. Ale po studiach w Warszawie dostałem mieszkanie w Białymstoku z tak zwanej puli dla specjalistów i zostałem tam 27 lat. Wracając do tu i teraz. To rola samorządów, żeby odpowiednio wynagrodzić takich trenerów, a nie żeby starczało im na niecałe dwa baki benzyny. Przecież to żałosne.
Tylko, że samorządy już ledwo zipią, podatki lokalne w większości trafiają do budżetu centralnego.
- Być może to rola resortów edukacji i sportu, samych klubów, ale PZLA nie może płacić trenerom w klubach. W lekkoatletyce palce dwóch rąk to za dużo, żeby policzyć kluby, które jakoś działają, zdobywają pieniądze, starcza im na trenerów. Efekt jest taki, że nie ma trenerów, ludzie się nie kształcą. Dziesięć lat temu licencje trenera klasy mistrzowskiej wydaliśmy 30 osobom, w 2021 już tylko dwóm, a od tego czasu nikomu. Nauczyciele często mają lekcje w kilku szkołach, ale nie jeżdżą z młodzieżą na zawody, bo mają zajęcia w drugiej szkole. To dajmy zarobić temu nauczycielowi w jednej, niech się zaangażuje i to będzie zupełnie inaczej wyglądało! Jasne, jest pogoń młodych ludzi za pieniędzmi, ja się nie dziwię, każdy chce lepiej żyć, ale potrzebna jest też pasja, bez tego nic nie zmienimy. Jest takie stare powiedzenie, w którym jest sporo prawdy: jak nie umiesz za darmo, to za pieniądze też nie będziesz potrafił. Ale najpierw trzeba chcieć. Pan w swoim zawodzie też pewnie miał płacone w różny sposób, od wiersza, za godzinę, za kliknięcie, ale ma swoją pasję i się tego dziennikarstwa tyle lat trzyma.
Za wszelką cenę nawet, co nie jest do końca dobre, ale nic innego chyba nie potrafię…
- Widzi pan, ja też traktowałem swój zawód jak pasję, okazuje się, że zrobiłem jednak błąd. Moja praca była moim zawodem, moim hobby, moją rozrywką, całym życiem, wszystkim. Żona ogarnęła wszystkie domowy sprawy, a ja dzięki niej mogłem się poświęcić pracy. Teraz kończę kadencję i zastanawiam się, czy wrócić „na warsztat”. Mam swoje lata, a jak bym pracował z młodym człowiekiem, który będzie miał szanse olimpijskie, to pewnie tego nie dożyję, bo tyle trwa cykl „produkcyjny”.
Gyby miał Pan przewodzić PZLA jeszcze jedną kadencję, co by pan uznał za najważniejsze do zrobienia?
- Przede wszystkim nie chciałbym, mam już swój wiek. Mogę być doradcą, zasiadać w zarządzie, odpowiadać za jakiś wycinek, ale nad całością musi czuwać już młodszy człowiek, czas na zmianę warty. Ale delegaci powinni zdecydować się na ludzi, którzy ze mną budowali nową siedzibę, a związek nigdy nie był organizacyjnie na tak wysokim poziomie. Myślę, że Sebastian Chmara poprowadzi to w dobrym kierunku.
A co jest złe?
- Generalnie wciąż za mało inwestujemy w sport wyczynowy, medale to są coraz droższe rzeczy, a konkurencja na świecie nie zasypia gruszek w popiele. I źle inwestujemy. Niby te pieniądze nie są najgorsze, tak z ministerstwa, jak i od sponsorów, za co fundujemy stypendia dla tych, którzy dopiero aspirują, około ćwierć miliona rocznie. Ale system jest wadliwy. Pierwsze środki w nowym roku z ministerstwa na szkolenie centralne przychodzą dopiero w marcu, więc bierzemy kredyt, żeby opłacić szkolenie, zgrupowania, zachować ciągłość. Na trenerów już nie starcza. Bierzemy więc kredyt, czasami 2 miliony jesteśmy zadłużeni, i muszę znaleźć środki na spłatę rat. I tak co roku, od zawsze. To czemu minister jeden z drugim nie podejmie decyzji, że środki idą od 1 stycznia i podpiszą z nami umowę na cztery lata? Tymczasem co roku są robione konkursy, a przecież żadna inna organizacja poza związkami sportowymi nie może reprezentować Polski na arenie międzynarodowej, więc po co? Ale nikt się nie chce nad tym pochylić.
Rozmawiał Tomasz Mucha
Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus