Sport

Paryż - spełnienie marzeń

Rozmowa z Aleksandrą Kałucką, która wywalczyła prawo startu w Paryżu we wspinaczce sportowej.

Aleksandra Kałucka łączy dwie pasje: do wspinaczki i do matematyki. Fot. Pressfocus

Paryż - spełnienie marzeń

Rozmowa z Aleksandrą Kałucką, która wywalczyła prawo startu w Paryżu we wspinaczce sportowej.

Na półmetku kwalifikacji olimpijskich była pani piąta, ale decydujące zawody w Budapeszcie od początku do końca toczyły się już pod pani dyktando. Efekt - rekord życiowy 6,50 s i przepustka do Paryża. Od początku zmagań w Budapeszcie czuła pani, że to „ten dzień”?

- To były pierwsze zawody w sezonie w Europie, co było dla mnie istotne, bo rywalizacja na innych kontynentach jest zawsze trudniejsza, m.in. przez warunki atmosferyczne. Już na treningu w Budapeszcie poczułam, że to jest „moja ściana”. Byłam pewna siebie i swoich umiejętności. Wygrane kwalifikacje dały mi dodatkową pewność.

Czy radość z sukcesu byłą jednak pełna czy nieco gorzka skoro pozbawiła pani awansu siostrę bliźniaczkę - Natalię, bo tylko dwie Polki mogły jechać do Paryża?

- Już w ubiegłym roku miałam dwie takie sytuacje, że walczyłam o bilet do Paryża w konkretnym biegu, ale się nie udało. To była trzecia i ostatnia próba, więc cieszę się, że w końcu się udało. Przez kilkadziesiąt godzin po zakończeniu zawodów w Budapeszcie nie docierało do mnie, że wystąpię w igrzyskach. Do Budapesztu jechałyśmy z Natalią ze świadomością, że to jest walka nie tylko z rywalkami, ale i między nami, bo dzieliło nas pięć punktów. Starałam się nie skupiać na fakcie, że walczę z siostrą. Chciałam zrobić swoje i pobiec cztery dobre biegi, ale przed zawodami na śniadaniu obydwie się... rozpłakałyśmy. Wiedziałyśmy, że to będzie wieczór gorzko-słodki. Natalia była piąta w klasyfikacji generalnej obydwu zawodów, więc gdyby nie limit krajowy także zdobyłaby kwalifikację, a tak na igrzyska pojadą cztery zawodniczki gorsze od niej...

W pewnym sensie jesteście przyzwyczajone do rywalizacji między sobą, ale tu stawka była wyjątkowa...

- Tak, to prawda. Rok temu to Natalia wystąpiła w Igrzyskach Europejskich, a ja przez limit krajowy nie mogłam. Teraz los się odwrócił. Natalia na pewno pojedzie do Paryża i będzie mi kibicować, bo obydwie źle się czujemy na zawodach, gdy startuje tylko jedna z nas. Myślę, że na igrzyska przyjedzie też rodzina, znajomi.

Podczas zawodów wspieracie się czy każda „żyje” we własnym świecie aż do zakończenia rywalizacji? Jakie były słowa siostry po pani sukcesie w stolicy Węgier?

- Niecenzuralne... Potem obróciła sytuację w żart i powiedziała, że... dała mi wygrać. Na zawodach, gdy wracamy ze ścianki na zaplecze, pokazujemy sobie kciuka w górę, gdy przeszłyśmy do kolejnej rundy albo w dół, gdy się nie powiodło. Podczas startów skupiamy się na swoich biegach, ale przy posiłkach dużo ze sobą rozmawiamy, wymieniamy uwagi, dzielimy się wskazówkami. Żyjemy wspinaczką.

Zakładacie się o wygrane na treningach, zawodach? Co jest ewentualnie przedmiotem zakładów?

- Jasne. Liczymy punkty i potem przegrana robi obiad czy kolację. Gdy stawka rywalizacji jest bardzo wysoka, to dochodzi stres, ale zawsze jest też element dobrej zabawy. My kochamy to, co robimy. Bardzo dużo rozmawiamy o wspinaniu, o treningach, itd.

Co jest największym atutem siostry, a co pani? Różnicie się charakterami bardzo czy niewiele jako bliźniaczki?

- Różnimy się. Ja nigdy się nie poddaję. Nawet, gdy zrobię jakiś błąd na początku, to walczę do końca, bo zawsze jest szansa kogoś dogonić i wyprzedzić np. o jedną setną sekundy. W naszym sporcie zdarza się tyle rzeczy, to jest wielka loteria, więc wychodzę z założenia, że nigdy nie odpuszczam. Natalia z kolei potrafi się znakomicie koncentrować. Tego jej zazdroszczę. Podobnie jak powtarzalności biegów, bo ma jedną z najlepszych na świecie.

W Tokio rywalizacja we wspinaczce toczyła się w trzech konkurencjach, za które przyznawano jeden medal. Oglądała pani zawody i myślała: „następne igrzyska będą moje”?

- Oglądałam, ale nie myślałam za bardzo o przyszłości. Byłam w specyficznej sytuacji, bo w rankingu olimpijskim jako pierwsza znalazłam się pod kreską, czyli tą, która nie pojechała do Tokio. Było poczucie porażki… Pomyślałam jednak, że mamy z siostrą szansę, by być w Paryżu. Wtedy trenowałyśmy jeszcze wszystkie trzy konkurencje, czyli wspinaczkę na czas, na prowadzenie i bouldering. Gdy stało się jasne, że w 2024 roku będą przyznawane osobne medale, postawiłyśmy na naszą najmocniejszą stronę. Bouldering jest np. bardzo kontuzjogenny. Pamiętam, że na jednym z pierwszych treningów złamałam nogę. Przed igrzyskami lepiej nie ryzykować, ale myślę, że po olimpiadzie wrócimy do dwóch innych konkurencji dla samej przyjemności wspinania.

Za co najbardziej lubi pani wspinaczkę sportową?

- Za to, że widać progres, że wszystko jest wymierne, że jesteśmy razem z siostrą lepsze na różnych płaszczyznach. Uwielbiam poprawiać rekordowy życiowe. To daje motywację i mnie, i siostrze.

Ale nie samą wspinaczką pani żyje. Wiem, że skończyła pani studia licencjackie i za chwilę czeka egzamin. A jak spędza pani wolny czas?

- Uczę się w wolnym czasie. Studiowałam matematykę w Tarnowie i rzeczywiście za chwilę, krótko przed igrzyskami, mam obronę pracy, ale nie powiem kiedy, żeby nie zapeszać. Matematyka to także moja pasja i cieszę się, że udało mi się połączyć wspinaczkę ze studiami, bo wiele osób w to nie wierzyło. Poza tym w wolnym czasie lubię czytać. Fajnie, że od nowego semestru będę mogła kontynuować studia za granicą.

Jaki kierunek i jaką uczelnię pani wybrała?

- Dostałam się na studia matematyczne w Edynburgu. To było moje marzenie, bo to moje ulubione miasto. Kocham je. Wygrałam tam pierwsze zawody Pucharu Świata. Po rozmowach kwalifikacyjnych wiem, że będą mogła łączyć naukę ze sportem. Świetnie, że obie dziedziny są tam na wysokim poziomie. Igrzyska nie są zatem moim jedynym wyzwaniem w najbliższym czasie. Do Szkocji mam polecieć już we wrześniu, bo wtedy zaczyna się nauka. To jest dla mnie rok zmian i wyzwań.

Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz (PAP)